poniedziałek, 3 października 2016

Poetycka psia anatomia - recenzja filmu "Serce psa" Laurie Anderson


O nowym filmie Laurie Anderson słyszałem przed premierą naprawdę wiele i wszystkie głosy były raczej pozytywne; nagroda specjalna na festiwalu w Wenecji czy osobista rekomendacja Romana Gutka (gospodarza i fundatora festiwalu Nowe Horyzonty) jedynie potwierdzają wcześniejsze słowa moich znajomych. I jeszcze zanim zacznę ględzić o filmie powiem, że zdecydowanie warto iść i dać te 15 złotych za bilet, bo obraz to naprawdę cudowny, a w dniu premiery na sali oprócz mnie był tylko jeden starszy mężczyzna (co można tłumaczyć zbieżnością daty premiery z „Ostatnią rodziną”).  Ale czym tak właściwie jest „Serce Psa”?

Laurie Anderson znana ze swoich undergroundowych czy wręcz arthouse’owych ciągutek ukazuje nam tu historię bardzo osobistą, a tak naprawdę zapis kilku różnych historii przedstawionych bardzo chaotycznie, całkowicie wyzbytych chronologii czy w ogóle poczucia czasu. Przybliża nam kilka tematów, które wydarzyły się w przeszłości, ale z uwagi na swoją wagę rzutowały na całe późniejsze życie artystki. I nie są to wcale zdarzenia łatwe; wręcz przeciwnie, większość z nich jest na tyle przepełniona bólem i żalem, że zupełnie zacierają pamięć o zdarzeniach bardziej przyjemnych, które reżyserka również przybliża nam w filmie. Seans nie jest jednak wcale bezmyślnym przeglądaniem cudzego pamiętnika; opisywane zdarzenia często są jedynie pretekstem do refleksji, a każda bolesna historia pozostawia furtkę możliwości odniesienia tego do własnego życia. Bo pomimo tego że tak osobiste, historie opowiadane przez Anderson są w pewnym względzie uniwersalne, mówią nam wiele o stracie, strachu czy miłości. I mimo że reżyserka  w swoich rozmyśleniach często zapożycza myśli od filozofów, poetów czy duchownych (motyw buddyjski mocno obecny w życiu Anderson), to jednak kontrastując je ze wstawkami przedstawiającymi jej zmarłego psa grającego na keybordzie tworzy obraz bez najmniejszego cienia pretensji.

Formalnie, tak jak i treściowo jest bardzo różnorodnie; Laurie zdecydowała się na użycie kilku różnych narracyjnych języków, zmieniających się nie tylko podczas przechodzenia do innego tematu, ale także w obrębie tych samych historii. Zobaczymy więc tutaj: archiwalne filmy nagrane przez reżyserkę, ujęcia z miejskich kamer, ciemne impresyjne obrazy malowane pastelami czy też po prostu słowa napisane białą czcionką, pojawiające się i znikające z ciągłą nieregularnością. A wszystko to w akompaniamencie aksamitnego głosu Laurie, ale i muzyki, którą sama na potrzeby filmu stworzyła. 

I mimo, że podczas seansu ciągle bombardowany czasem szokującymi, czasem wzruszającymi, a czasem po prostu zwyczajnymi historiami wciąż chciałem wiedzieć więcej, to z seansu wyszedłem jednak z niezręczną ciszą w głowie, czując się jakbym zza parawanu podglądał czyjeś życie. Ale potem, zaraz za rogiem kinowego barku, naszła mnie myśl, że może Laurie zdaje sobie sprawę z mojej obecności za kawałkiem rozciągniętego materiału i w związku chce mówić o tym życiu właśnie mnie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz