wtorek, 25 kwietnia 2017

Pokolenie - "20th Century Women" Mike'a Millsa


Wśród tegorocznych nominacji do Oscarów znalazł się film, na który nikt nie zwrócił większej uwagi, nawet przy selekcji, to znaczy 20th Century Women – które teoretycznie szanse miały na nagrodę za najlepszy scenariusz oryginalny. Jakkolwiek zwycięzcy w tej kategorii, Manchester  by the Sea, nie można odmówić niczego, to i najnowsze dzieło Mike’a Millsa zasłużyło na uznanie – nie tylko za świetnie napisane relacje między bohaterami, ale i za dotknięcie tematu, którego kino nie porusza za często, mimo że samo wiele mu zawdzięcza, a mianowicie rewolucji seksualnej, której wpływ na społeczeństwo obserwujemy, śledząc losy bohaterów z trzech różnych pokoleń.
Warto jednak zacząć od tego właśnie słowa – pokolenie – które okazuje się swego rodzaju kluczem do odczytywania 20th Century Women. Mamy rok 1979, Dorothea jest samotną matką dorastającego Jamiego. Jak to zwykle bywa, nie jest pewna, czy czyni to właściwie. Rozumie też, że to okres, w którym nie ona będzie chłopcu najbliższa, wpada więc na pomysł znacznie mniej zwykły – postanawia poprosić o pomoc w wychowaniu syna swoją lokatorkę, Abbie, oraz przyjaciółkę i rówieśniczkę syna, Julie.
Brzmi to wszystko jak fabuła kolejnej komedyjki familijnej, ale patrzenie z tej perspektywy to fatalny błąd. Film faktycznie opiera się poniekąd na schematach z tego gatunku pochodzących, ale pod warstwą humoru, jak zresztą inteligentnego, kryje się o wiele więcej. Mills prezentuje widzowi głęboki dramat, w którym najstaranniej ukrywane uczucia ujawniają się pod pozornie niewinnymi żartami językowymi i to do nas właśnie należy właściwe ich odczytanie – sami bohaterowie rzadko wyrażają je bezpośrednio. W ogóle równowaga między oboma wspomnianymi gatunkami jest utrzymywana w perfekcyjny sposób. Dowcipy (same w sobie śmieszne) niejednokrotnie boleśnie ranią, by znów po chwili powrócić w bardziej emocjonalnej sytuacji i rozładować napięcie – to z kolei sugeruje jednak pewne lekceważenie ze strony postaci, która ten humor wprowadza. Zaskakujące jest też, co może okazać się żartem – prawda jest taka, że wszystko. W poważnej rozmowie na przykład szczera odpowiedź, ale zupełnie niszcząca nadzieje pytającego. Granica między komedią i dramatem praktycznie się zaciera, a widzowi przedstawiona zostaje harmonijna mieszanka – życie. 20th Century Women przypominają pod tym względem liczne filmy Woody’ego Allena. Niczym w Blue Jasmine spod poczucia humoru wyzierają gorycz i niespełnienie, a niepewność i zmienność relacji międzyludzkich prezentowanych z perspektywy dopiero wkraczającego w świat dojrzałych związków Jamiego przywodzi na myśl niedawne Café Society.
Inaczej jednak niż u starszego reżysera, w dziele Millsa wątki romantyczne co najwyżej przewijają się w tle. Twórcy, stawiając na miłość platoniczną, podjęli właściwą decyzję. Pozwala to na skupienie się na tym, co każda z kobiet daje piętnastolatkowi – Abbie wiedzę, Dorothea rodzicielską troskę, a Julie przyjaźń. Dziedziny te pozornie ze sobą nie kolidują, okazuje się jednak, że różnice w poglądach i wieku bohaterek także mają swój wpływ. Związek zresztą między tymi dwiema cechami zostaje wyraźnie podkreślony i uwidacznia się szczególnie w scenie wspólnego posiłku. Kobiety bowiem nie umieją zgodzić się w kwestii, o czym można, a o czym nie należy mówić. Julie, której właściwie całe życie zawarło się w okresie rewolucji seksualnej pragnie wręcz szokować, Abbie, zainteresowana tym zjawiskiem i dobrze zorientowana, nie zna tematów tabu, a przeciwwagę stanowi dla nich Dorothea, jako wychowana w czasach wielkiego kryzysu, która wie, że wiele rzeczy można zachować dla siebie, a i o uczuciach nie należy mówić zbyt otwarcie. Ta różnica zdań doskonale zresztą ilustruje to, co twórcy 20th Century Women chcieli przedstawić – ewolucję społeczeństwa, której tak naprawdę nie ma potrzeby oceniać. Każda z bohaterek ma swoje motywy, każdą można zrozumieć i szanować. Jedyna konkluzja, którą można w tej sytuacji wyciągnąć jest prosta – międzypokoleniowe porozumienie nie w każdej sytuacji jest możliwe i z niego też wynika niejaka płynność relacji. Raz wydaje się, że Jamie i jego matka mają doskonały kontakt, potem jednak okazuje się, że przeciwnie, nie są w stanie się porozumieć. Jamie, co dość przewrotne ze strony reżysera, tłumaczy tę niemożliwość właśnie tym, że Dorothea pochodzi z czasów wielkiego kryzysu – chociaż to tylko usprawiedliwienie braku starań, przed jakim się nas w ten sposób przestrzega.
Zaprezentowanie trzech pokoleń w sposób, w jaki robi to Mills, zbliża film do dokumentu – nie tylko bowiem mamy do czynienia z niejednokrotnie boleśnie realną sytuacją życiową, ale i zastosowana zostaje swoista stylizacja. Opowiadające dalsze losy bohaterów głosy z offu, plansze z datami urodzenia czy wplecione w fabułę archiwalne zdjęcia – to wszystko dodaje filmowi autentyzmu, acz autentyzm to trochę bajkowy – postaci wspominają nawet o swojej śmierci. 20th Century Women pozostawia widza w oszołomieniu. Po opowieści o trzech matkach (chrzestnych) spodziewalibyśmy się (lub chcielibyśmy się spodziewać) disneyowskiego happy-endu. I choć zakończenie okazuje się raczej pozytywne, może wywoływać smutek – za bardzo przypomina o rzeczywistości.
20th Century Women różnią się od innych filmów o dorastaniu, choć może nie jest to ani różnica zbyt oczywista, ani zbyt wielka. Prezentują pełen sprzeczności okres dojrzewania przez sprzeczności właśnie, mieszając dramat z komedią, kontrastując pokolenia i wplatając baśń w dokument. Mimo wszystko jednak wczesna młodość zawsze okazuje się podobna – z tymi samymi rzeczami trzeba radzić sobie po raz pierwszy w każdej epoce, spotykają nas podobne rozczarowania i radości. Na sam film warto jednak zwrócić szczególną uwagę, bowiem poza głównym wątkiem, wybitnie zresztą absorbującym, dostajemy od reżysera wspaniały portret końca lat siedemdziesiątych, z ich nadziejami, społecznymi zmianami i lękami. Zostają nam przedstawione nie tylko fascynujące związki silnych (choć nieco schematycznie napisanych) postaci kobiecych, ale i obezwładniający brak widoków na przyszłość dla każdego, kto zdecyduje się pozostać w małym miasteczku. Poruszane wątki, jeden szczególnie, zyskują nowy kontekst także w realiach polskich – rewolucja obyczajowa (nie używajmy słowa na „s”) nie jest czymś, co nasze społeczeństwo zdążyło przepracować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz