niedziela, 23 kwietnia 2017

Skazani na górze - "Tlen" Iwana Wyrypajewa


Kiedy myślimy o rosyjskim kinie, pierwszym – i często jedynym – co przychodzi nam do głowy są dzieła Andrieja Tarkowskiego, stosunkowo dobrze znanego w Polsce na przykład ze względu na zrealizowaną przezeń adaptację Solaris Lema. Jest to niewątpliwie dobre skojarzenie, bo nikt dziś nie wątpi, że reżyserem był wybitnym, ale tworzył w niezwykłym stylu i to już ładnych parę dziesięcioleci temu. Czy więc fakt, że mało który film rosyjski z ostatnich lat trafił do szerszej publiczności na zachodzie świadczy, że nie pojawiło się nic wartego uwagi?
Założenie takie byłoby dużym błędem w stosunku do czegokolwiek – trudno przecież wiedzieć o wszystkim, co powstało – a w kinematografii rosyjskiej w 2009 roku miał miejsce prawdziwy cud. Brzmi to jak mocna przesada, ale oryginalność wizji Iwana Wyrypajewa w Tlenie jeśli nie w pełni, to przynajmniej częściowo uzasadnia taki patos, stosowany zresztą z dużym powodzeniem przez samego reżysera. Mowa bowiem o powstałym na kilka lat przed międzynarodowym sukcesem Hamiltona innym rapowanym musicalu, który jednak tak wielkiej sławy nie zyskał. Pozorny rozstrzał między formą a treścią okazuje się nawet większy niż u Lin-Manuela Mirandy. Ten sam gatunek muzyczny, tj. kojarzony z nowoczesnością rap, ma szokować – raz połączony z przeciwieństwem tej nowoczesności, historią, raz z religią. To drugie wiąże się z wydarzeniami znacznie dalszymi – tak chronologicznie, jak i tematycznie. Rap nosi pozór prostoty czy wulgarności (w pierwotnym i obecnym znaczeniu tego słowa), a już z całą pewnością przynależy do sfery profanum, której wymieszanie z sacrum jednocześnie zadziwia i zachwyca. Cytaty z Biblii, m.in. dekalog i kazanie na górze nie tylko zostają zaśpiewane w tym rytmie – pod jego wpływem ulegają transformacji, ich znaczenie ewoluuje i zmienia się w sposób postmodernistyczny i groteskowy. Najbardziej oczywiste wystąpienie przeciw któremuś z przykazań okazuje się nie tylko wytłumaczalne czy uprawnione – staje się wręcz konieczne na gruncie tej samej zasady, której powinno przeczyć. Takie mentalne akrobacje są godne podziwu jednocześnie przez trudność zarzucenia czegokolwiek przytoczonemu tokowi rozumowania i to, jak błyskotliwie zabawne się okazuje dla człowieka wychowanego na gruncie kultury chrześcijańskiej, w bezgranicznym (może wręcz przesadnym) szacunku dla przykazań. Wyrypajew idzie też o krok dalej – można wręcz uznać, że na niepowodzenia skazuje narosła przez tysiąclecia, krępująca ludzi tradycja, wynikająca właśnie z tego, co lubimy uznawać za fundament cywilizacji.
W ogóle Tlen prezentuje liczne absurdy współczesności i dość pesymistyczną jej wizję. Punktem wyjścia dla fabuły jest prosta historia miłosna pary zagubionych (jakżeby inaczej) młodych ludzi, kobiety z wielkiego miasta, „o męskim imieniu Sasza” i Sanioka (czyli też Saszy) z małego Sierpuchowa. Przerażający brak perspektyw jawi się wszędzie i nie oddalają go ani palona trawa, ani kolejne romanse. Żadne z bohaterów nie może odetchnąć swobodnie. Poukładane w sposób budzący wątpliwość w następstwo przyczyny i skutku kolejne sceny rozpoczynają się tuż po tym, jak bohater zabija swoją żonę, w której tlenu nie było i... tańczy, bo może związać się z Saszą, w której tlen jest. Na dłuższą metę i to się jednak nie sprawdza, co zostaje nam ujawnione już w pierwszych scenach – tlenem łatwo się zatruć, jeśli wcześniej go brakowało. W rezultacie wszystko prowadzi do zapomnienia, a bohaterowie ze zmienionym wyglądem opowiadają własną historię w trzeciej osobie – „moja znajoma”. Jest to w ogóle pierwotna – jeśli tak to można określić – warstwa filmu, od niej bowiem zaczynamy i prawie wyłącznie tam padają jakiekolwiek słowa. Ta właśnie opowieść ilustrowana jest kolejnymi sekwencjami z wcześniejszego życia obojga Sasz. Akcja tego elementu dzieje się w studiu nagraniowym, co jednocześnie po raz kolejny (i nieszczęśliwie nie ostatni) podkreślać ma „nowoczesność” oraz ukazać kolejny poziom samoświadomości dzieła – w rozmowie zdeprecjonowany zostaje nawet tlen, który jest przecież dominantą całości.
Ciągłe podkreślanie epoki, w której żyjemy, należy do największych wad Tlenu. Jakby nie wystarczył dobór muzyki czy wyraźny podział całości na trzynaście bodajże teledysków – twórcy zdecydowali się dodać także niebieską neonową ramkę wokół obrazu, która nieustannie odwraca uwagę od wydarzeń i często w irytujący sposób gryzie się z kolorystyką i estetyką kadrów. Zdjęcia bywają znakomite, nie wywiera to jednak odpowiedniego wrażenia, bo niesposób się na nich skupić. Zresztą ta teledyskowość i pojawiający się na początku interfejs z tytułami kolejnych kompozycji spełniają swoje funkcje znakomicie – tak samo jak celowo zacinający się  film. Zabieg ten z kolei zwraca uwaga na istotniejsze fragmenty i pozwala skupić się na nowo – bo zdarzają się mimo wszystko momenty, kiedy natłok tekstu sprawia, że łatwo gdzieś odpłynąć myślami.
Poza tymi drobnostkami pojawia się jednak jeszcze jeden kłopot. Mniej więcej w połowie, ni stąd ni zowąd, szaloną miłość porównuje się do islamu, wojen na Bliskim Wschodzie i terroryzmu. Widzimy wówczas archiwalne i nieostre zdjęcia wybuchów, World Trade Center czy czołgów, a na ich tle przewijają się białe napisy, które próbują powiązać ten fragment z pozostałą częścią filmu. Uzasadnienie jest tak samo naciągane jak zwykle, tym razem jednak w zupełnie nieprzekonujący i nieszczególnie śmieszny, mimo że groteskowy, sposób. Nie wiem, czy Tlenowi wyszłoby na dobre usunięcie tego elementu, choć pewne zmiany mogłyby okazać się konieczne – mimo początkowych obietnic dostajemy jednak trochę „wielkomocarstwowego patosu”. Jak widać, są tematy które trudno potraktować z większym dystansem. Pewnie dobrze świadczy o twórcach, że w ten sposób nie radzą sobie oni z nienawiścią. Niedogodność to jednak tylko chwilowa, bo później forma vloga ratuje „konwencję” – nieustannie zresztą łamaną.
Tytuł Tlenu w gruncie rzeczy oddaje charakter filmu. W pewnej chwili widz, przynajmniej przy pierwszym seansie, zwyczajnie porzuca analizowanie, żeby odetchnąć – i taki był zamiar, który reżyser prezentował w wywiadach. Nakładające się na siebie gatunki, tak filmowe, jak i muzyczne zamiast fatalnego dysonansu tworzą w pełni angażującą, spójną całość. Oniryczny surrealizm z elementami animacji, dramat, film zaangażowany, komedia (romantyczna, tak przecież wyeksploatowana), groteska... – niemal w każdej konwencji Tlen radzi sobie równie dobrze, stanowiąc jednocześnie znakomitą rozrywkę i podstawę do refleksji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz