Ja wiem, że z moją sumiennością odnośnie bloga bywa różnie. Niemniej jednak wracam, i to w nieco zmienionej formule. Nie jestem jeszcze pewny czy koncepcja się przyjmie i czy teraz właśnie w ten sposób będą wyglądały wszystkie moje recenzje, ale postanowiłem, że od dziś dłuższa recenzja jednego filmu zostanie zastąpiona przez dwie krótsze. Bez dalszych wstępów, pierwszy Podwójnik (nie jestem pewny czy ta nazwa jakkolwiek się utrzyma, zwyczajnie nie byłem w stanie wymyślić niczego lepszego, przepraszam).
Iluzja 2
Na film zaprowadził mnie bardziej przypadek niż ciekawość, bo po pierwszej średniutkiej części nie miałem specjalnie wiary w jakikolwiek dalszy sukces franczyzy. I dobrze, bo druga odsłona cyklu jedynie powiela błędy poprzednika nie wnosząc specjalnie nic nowego od siebie. I nie wiem sam jak to jest możliwe, bo do już naprawdę niezłej obsady z jedynki dołączają Lizzy Caplan, Daniel Radcliffe, a rola niektórych (Michael Caine) zostaje nawet powiększona. Ale co z tego, jeśli scenariusz drugiej Iluzji wygląda jak dziurawy ementaler, żarty wystrzeliwane z tempem serii z karabinu maszynowego to zwykle puste naboje, a między bohaterami, mimo że czasem napisanymi całkiem nieźle, zupełnie nie iskrzy. Co z tego, że postacie są zabawne, a swoje suche kwestie rzucają w błyskotliwy sposób, jeśli brak między nimi chemii do tego stopnia, że masz wrażenie, że gdyby w połowie jeden z jeźdźców został podmieniony, zasadniczo nie zrobiłoby to wielkiej różnicy dla reszty. Zresztą, jak na film o magikach przystało, sporo mamy tutaj mindfucków, tyle że w większości przez twórców nieplanowanych. I tak, na zarzuty odnośnie braku dramaturgii w pierwszej części twórcy odpowiedzieli pisanym na kolanie, zupełnie nietrzymającym się kupy wątkiem Marka Ruffalo, a finał z wykorzystaniem Morgana Freemana to najbardziej rozpaczliwa próba połączenia ze sobą fabularnych kabelków, jaką w ostatnim czasie w kinie widziałem. Iluzja 2, jak na ulicznego magika przystało, skupia się jedynie na zaskoczeniu widowni coraz to bardziej nieoczekiwanymi zwrotami akcji, zapominając po drodze, że jest przecież jednak filmem, a nie magikiem.
Ghostbusters. Pogromcy Duchów
Nowy film z logiem pogromców duchów już przed premierą stał się najbardziej znienawidzonym filmem w ostatnich czasach, pobijając po drodze kilka rekordów, w tym za zdobycie najwięcej łapek w dół pod swoim zwiastunem na serwisie youtube. I faktycznie, pomysł był dosyć kontrowersyjny; Paul Feig podjął się zresetowania (jak się wtedy wydało) kultowej franczyzy tworząc film osadzony w uniwersum z pełnym kobiecym składem. I jedno na wstępie trzeba mu przyznać - film istotnie najgorszy nie był, ale kilka problemów rzecz jasna miał.
Największym problemem reżysera był chyba brak zdecydowania. Feig nie wiedział do końca, czy faktycznie chce zrobić wszystko od nowa, po swojemu, czy jednak ściśle trzymać się oryginału. W związku z czym otrzymujemy twór bardzo podobny do oryginału, tyle że odświeżony, czy to w sferze bardziej zabawnych żartów (choć większość żenuje niektóre naprawdę dają radę), czy to efektów specjalnych (duchy nareszcie prawdziwie straszą). I wszystko byłoby naprawdę super, tylko że nowi pogromcy nie mają czegoś, za co kochaliśmy starych pogromców. Bohaterów. I nie, nie mówię tego dlatego, że zabrali mi mojego ulubionego aktora z serii (Bill ma co prawda małe cameo, ale nie jest specjalnie zabawne) i teraz się gniewam. Nie, nowym Basterom naprawdę brak pełnokrwistych, wyrazistych bohaterów. Bo mimo że w grupie odnajdują się całkiem nieźle, to jednak brak im uroku. Na całe szczęście, nie wszystkim. Bo o ile Melissa McCarthy znowu gra siebie na autopilocie, Kristen Wiig odtwarza zupełnie niewyrazistą postać, o której za kilka dni zapomnimy, a Leslie Jones to po prostu Leslie Jones (chociaż bez wątpienia zabawna), o tyle pozostała dwójka pogromców to prawdziwe cudo. Autoironiczny Hemsworth bawił w każdej scenie, w której tylko się pojawił, co bardzo cieszy, bo miło że ktoś w tym kiepskim aktorzynie odnalazł spory potencjał komediowy. Jednak wszyscy oni bledną w kontakcie z dr. Holtzmann, prawdopodobnie najbardziej zajebistą postacią kobiecą, jaką w ostatnich czasach mogliśmy widzieć na kinowym, blockbusterowym ekranie.
Ghostbusters, mimo że w całości kiepskie i autotematyczne, daje nam jednak prawdziwe chwile radości, podczas których zamieniamy się na powrót w dzieciaczki odpalające po raz pierwszy starych pogromców (chociażby finałowa scena z udziałem Holtzmann, podczas której obeszły mnie prawdziwe ciarki, albo wybitny komentarz Leslie Jones na koncercie). Trzeba też przyznać, że cudnie zreinterpretował kultowy już utwór z pierwotnego Ghostbusters, który, za każdym razem ciut różny, wkładał w odpowiednie dla podbudowania dramaturgii momenty. Co z tego jednak, jeśli większość sukcesu filmu Feiga jest zasługą odwołań do starych odsłon serii, a nie jego własnej wizji.
0 komentarze:
Prześlij komentarz