wtorek, 25 kwietnia 2017

Pokolenie - "20th Century Women" Mike'a Millsa

Malkiem

Wśród tegorocznych nominacji do Oscarów znalazł się film, na który nikt nie zwrócił większej uwagi, nawet przy selekcji, to znaczy 20th Century Women – które teoretycznie szanse miały na nagrodę za najlepszy scenariusz oryginalny. Jakkolwiek zwycięzcy w tej kategorii, Manchester  by the Sea, nie można odmówić niczego, to i najnowsze dzieło Mike’a Millsa zasłużyło na uznanie – nie tylko za świetnie napisane relacje między bohaterami, ale i za dotknięcie tematu, którego kino nie porusza za często, mimo że samo wiele mu zawdzięcza, a mianowicie rewolucji seksualnej, której wpływ na społeczeństwo obserwujemy, śledząc losy bohaterów z trzech różnych pokoleń.
Warto jednak zacząć od tego właśnie słowa – pokolenie – które okazuje się swego rodzaju kluczem do odczytywania 20th Century Women. Mamy rok 1979, Dorothea jest samotną matką dorastającego Jamiego. Jak to zwykle bywa, nie jest pewna, czy czyni to właściwie. Rozumie też, że to okres, w którym nie ona będzie chłopcu najbliższa, wpada więc na pomysł znacznie mniej zwykły – postanawia poprosić o pomoc w wychowaniu syna swoją lokatorkę, Abbie, oraz przyjaciółkę i rówieśniczkę syna, Julie.
Brzmi to wszystko jak fabuła kolejnej komedyjki familijnej, ale patrzenie z tej perspektywy to fatalny błąd. Film faktycznie opiera się poniekąd na schematach z tego gatunku pochodzących, ale pod warstwą humoru, jak zresztą inteligentnego, kryje się o wiele więcej. Mills prezentuje widzowi głęboki dramat, w którym najstaranniej ukrywane uczucia ujawniają się pod pozornie niewinnymi żartami językowymi i to do nas właśnie należy właściwe ich odczytanie – sami bohaterowie rzadko wyrażają je bezpośrednio. W ogóle równowaga między oboma wspomnianymi gatunkami jest utrzymywana w perfekcyjny sposób. Dowcipy (same w sobie śmieszne) niejednokrotnie boleśnie ranią, by znów po chwili powrócić w bardziej emocjonalnej sytuacji i rozładować napięcie – to z kolei sugeruje jednak pewne lekceważenie ze strony postaci, która ten humor wprowadza. Zaskakujące jest też, co może okazać się żartem – prawda jest taka, że wszystko. W poważnej rozmowie na przykład szczera odpowiedź, ale zupełnie niszcząca nadzieje pytającego. Granica między komedią i dramatem praktycznie się zaciera, a widzowi przedstawiona zostaje harmonijna mieszanka – życie. 20th Century Women przypominają pod tym względem liczne filmy Woody’ego Allena. Niczym w Blue Jasmine spod poczucia humoru wyzierają gorycz i niespełnienie, a niepewność i zmienność relacji międzyludzkich prezentowanych z perspektywy dopiero wkraczającego w świat dojrzałych związków Jamiego przywodzi na myśl niedawne Café Society.
Inaczej jednak niż u starszego reżysera, w dziele Millsa wątki romantyczne co najwyżej przewijają się w tle. Twórcy, stawiając na miłość platoniczną, podjęli właściwą decyzję. Pozwala to na skupienie się na tym, co każda z kobiet daje piętnastolatkowi – Abbie wiedzę, Dorothea rodzicielską troskę, a Julie przyjaźń. Dziedziny te pozornie ze sobą nie kolidują, okazuje się jednak, że różnice w poglądach i wieku bohaterek także mają swój wpływ. Związek zresztą między tymi dwiema cechami zostaje wyraźnie podkreślony i uwidacznia się szczególnie w scenie wspólnego posiłku. Kobiety bowiem nie umieją zgodzić się w kwestii, o czym można, a o czym nie należy mówić. Julie, której właściwie całe życie zawarło się w okresie rewolucji seksualnej pragnie wręcz szokować, Abbie, zainteresowana tym zjawiskiem i dobrze zorientowana, nie zna tematów tabu, a przeciwwagę stanowi dla nich Dorothea, jako wychowana w czasach wielkiego kryzysu, która wie, że wiele rzeczy można zachować dla siebie, a i o uczuciach nie należy mówić zbyt otwarcie. Ta różnica zdań doskonale zresztą ilustruje to, co twórcy 20th Century Women chcieli przedstawić – ewolucję społeczeństwa, której tak naprawdę nie ma potrzeby oceniać. Każda z bohaterek ma swoje motywy, każdą można zrozumieć i szanować. Jedyna konkluzja, którą można w tej sytuacji wyciągnąć jest prosta – międzypokoleniowe porozumienie nie w każdej sytuacji jest możliwe i z niego też wynika niejaka płynność relacji. Raz wydaje się, że Jamie i jego matka mają doskonały kontakt, potem jednak okazuje się, że przeciwnie, nie są w stanie się porozumieć. Jamie, co dość przewrotne ze strony reżysera, tłumaczy tę niemożliwość właśnie tym, że Dorothea pochodzi z czasów wielkiego kryzysu – chociaż to tylko usprawiedliwienie braku starań, przed jakim się nas w ten sposób przestrzega.
Zaprezentowanie trzech pokoleń w sposób, w jaki robi to Mills, zbliża film do dokumentu – nie tylko bowiem mamy do czynienia z niejednokrotnie boleśnie realną sytuacją życiową, ale i zastosowana zostaje swoista stylizacja. Opowiadające dalsze losy bohaterów głosy z offu, plansze z datami urodzenia czy wplecione w fabułę archiwalne zdjęcia – to wszystko dodaje filmowi autentyzmu, acz autentyzm to trochę bajkowy – postaci wspominają nawet o swojej śmierci. 20th Century Women pozostawia widza w oszołomieniu. Po opowieści o trzech matkach (chrzestnych) spodziewalibyśmy się (lub chcielibyśmy się spodziewać) disneyowskiego happy-endu. I choć zakończenie okazuje się raczej pozytywne, może wywoływać smutek – za bardzo przypomina o rzeczywistości.
20th Century Women różnią się od innych filmów o dorastaniu, choć może nie jest to ani różnica zbyt oczywista, ani zbyt wielka. Prezentują pełen sprzeczności okres dojrzewania przez sprzeczności właśnie, mieszając dramat z komedią, kontrastując pokolenia i wplatając baśń w dokument. Mimo wszystko jednak wczesna młodość zawsze okazuje się podobna – z tymi samymi rzeczami trzeba radzić sobie po raz pierwszy w każdej epoce, spotykają nas podobne rozczarowania i radości. Na sam film warto jednak zwrócić szczególną uwagę, bowiem poza głównym wątkiem, wybitnie zresztą absorbującym, dostajemy od reżysera wspaniały portret końca lat siedemdziesiątych, z ich nadziejami, społecznymi zmianami i lękami. Zostają nam przedstawione nie tylko fascynujące związki silnych (choć nieco schematycznie napisanych) postaci kobiecych, ale i obezwładniający brak widoków na przyszłość dla każdego, kto zdecyduje się pozostać w małym miasteczku. Poruszane wątki, jeden szczególnie, zyskują nowy kontekst także w realiach polskich – rewolucja obyczajowa (nie używajmy słowa na „s”) nie jest czymś, co nasze społeczeństwo zdążyło przepracować.

niedziela, 23 kwietnia 2017

Skazani na górze - "Tlen" Iwana Wyrypajewa

Malkiem

Kiedy myślimy o rosyjskim kinie, pierwszym – i często jedynym – co przychodzi nam do głowy są dzieła Andrieja Tarkowskiego, stosunkowo dobrze znanego w Polsce na przykład ze względu na zrealizowaną przezeń adaptację Solaris Lema. Jest to niewątpliwie dobre skojarzenie, bo nikt dziś nie wątpi, że reżyserem był wybitnym, ale tworzył w niezwykłym stylu i to już ładnych parę dziesięcioleci temu. Czy więc fakt, że mało który film rosyjski z ostatnich lat trafił do szerszej publiczności na zachodzie świadczy, że nie pojawiło się nic wartego uwagi?
Założenie takie byłoby dużym błędem w stosunku do czegokolwiek – trudno przecież wiedzieć o wszystkim, co powstało – a w kinematografii rosyjskiej w 2009 roku miał miejsce prawdziwy cud. Brzmi to jak mocna przesada, ale oryginalność wizji Iwana Wyrypajewa w Tlenie jeśli nie w pełni, to przynajmniej częściowo uzasadnia taki patos, stosowany zresztą z dużym powodzeniem przez samego reżysera. Mowa bowiem o powstałym na kilka lat przed międzynarodowym sukcesem Hamiltona innym rapowanym musicalu, który jednak tak wielkiej sławy nie zyskał. Pozorny rozstrzał między formą a treścią okazuje się nawet większy niż u Lin-Manuela Mirandy. Ten sam gatunek muzyczny, tj. kojarzony z nowoczesnością rap, ma szokować – raz połączony z przeciwieństwem tej nowoczesności, historią, raz z religią. To drugie wiąże się z wydarzeniami znacznie dalszymi – tak chronologicznie, jak i tematycznie. Rap nosi pozór prostoty czy wulgarności (w pierwotnym i obecnym znaczeniu tego słowa), a już z całą pewnością przynależy do sfery profanum, której wymieszanie z sacrum jednocześnie zadziwia i zachwyca. Cytaty z Biblii, m.in. dekalog i kazanie na górze nie tylko zostają zaśpiewane w tym rytmie – pod jego wpływem ulegają transformacji, ich znaczenie ewoluuje i zmienia się w sposób postmodernistyczny i groteskowy. Najbardziej oczywiste wystąpienie przeciw któremuś z przykazań okazuje się nie tylko wytłumaczalne czy uprawnione – staje się wręcz konieczne na gruncie tej samej zasady, której powinno przeczyć. Takie mentalne akrobacje są godne podziwu jednocześnie przez trudność zarzucenia czegokolwiek przytoczonemu tokowi rozumowania i to, jak błyskotliwie zabawne się okazuje dla człowieka wychowanego na gruncie kultury chrześcijańskiej, w bezgranicznym (może wręcz przesadnym) szacunku dla przykazań. Wyrypajew idzie też o krok dalej – można wręcz uznać, że na niepowodzenia skazuje narosła przez tysiąclecia, krępująca ludzi tradycja, wynikająca właśnie z tego, co lubimy uznawać za fundament cywilizacji.
W ogóle Tlen prezentuje liczne absurdy współczesności i dość pesymistyczną jej wizję. Punktem wyjścia dla fabuły jest prosta historia miłosna pary zagubionych (jakżeby inaczej) młodych ludzi, kobiety z wielkiego miasta, „o męskim imieniu Sasza” i Sanioka (czyli też Saszy) z małego Sierpuchowa. Przerażający brak perspektyw jawi się wszędzie i nie oddalają go ani palona trawa, ani kolejne romanse. Żadne z bohaterów nie może odetchnąć swobodnie. Poukładane w sposób budzący wątpliwość w następstwo przyczyny i skutku kolejne sceny rozpoczynają się tuż po tym, jak bohater zabija swoją żonę, w której tlenu nie było i... tańczy, bo może związać się z Saszą, w której tlen jest. Na dłuższą metę i to się jednak nie sprawdza, co zostaje nam ujawnione już w pierwszych scenach – tlenem łatwo się zatruć, jeśli wcześniej go brakowało. W rezultacie wszystko prowadzi do zapomnienia, a bohaterowie ze zmienionym wyglądem opowiadają własną historię w trzeciej osobie – „moja znajoma”. Jest to w ogóle pierwotna – jeśli tak to można określić – warstwa filmu, od niej bowiem zaczynamy i prawie wyłącznie tam padają jakiekolwiek słowa. Ta właśnie opowieść ilustrowana jest kolejnymi sekwencjami z wcześniejszego życia obojga Sasz. Akcja tego elementu dzieje się w studiu nagraniowym, co jednocześnie po raz kolejny (i nieszczęśliwie nie ostatni) podkreślać ma „nowoczesność” oraz ukazać kolejny poziom samoświadomości dzieła – w rozmowie zdeprecjonowany zostaje nawet tlen, który jest przecież dominantą całości.
Ciągłe podkreślanie epoki, w której żyjemy, należy do największych wad Tlenu. Jakby nie wystarczył dobór muzyki czy wyraźny podział całości na trzynaście bodajże teledysków – twórcy zdecydowali się dodać także niebieską neonową ramkę wokół obrazu, która nieustannie odwraca uwagę od wydarzeń i często w irytujący sposób gryzie się z kolorystyką i estetyką kadrów. Zdjęcia bywają znakomite, nie wywiera to jednak odpowiedniego wrażenia, bo niesposób się na nich skupić. Zresztą ta teledyskowość i pojawiający się na początku interfejs z tytułami kolejnych kompozycji spełniają swoje funkcje znakomicie – tak samo jak celowo zacinający się  film. Zabieg ten z kolei zwraca uwaga na istotniejsze fragmenty i pozwala skupić się na nowo – bo zdarzają się mimo wszystko momenty, kiedy natłok tekstu sprawia, że łatwo gdzieś odpłynąć myślami.
Poza tymi drobnostkami pojawia się jednak jeszcze jeden kłopot. Mniej więcej w połowie, ni stąd ni zowąd, szaloną miłość porównuje się do islamu, wojen na Bliskim Wschodzie i terroryzmu. Widzimy wówczas archiwalne i nieostre zdjęcia wybuchów, World Trade Center czy czołgów, a na ich tle przewijają się białe napisy, które próbują powiązać ten fragment z pozostałą częścią filmu. Uzasadnienie jest tak samo naciągane jak zwykle, tym razem jednak w zupełnie nieprzekonujący i nieszczególnie śmieszny, mimo że groteskowy, sposób. Nie wiem, czy Tlenowi wyszłoby na dobre usunięcie tego elementu, choć pewne zmiany mogłyby okazać się konieczne – mimo początkowych obietnic dostajemy jednak trochę „wielkomocarstwowego patosu”. Jak widać, są tematy które trudno potraktować z większym dystansem. Pewnie dobrze świadczy o twórcach, że w ten sposób nie radzą sobie oni z nienawiścią. Niedogodność to jednak tylko chwilowa, bo później forma vloga ratuje „konwencję” – nieustannie zresztą łamaną.
Tytuł Tlenu w gruncie rzeczy oddaje charakter filmu. W pewnej chwili widz, przynajmniej przy pierwszym seansie, zwyczajnie porzuca analizowanie, żeby odetchnąć – i taki był zamiar, który reżyser prezentował w wywiadach. Nakładające się na siebie gatunki, tak filmowe, jak i muzyczne zamiast fatalnego dysonansu tworzą w pełni angażującą, spójną całość. Oniryczny surrealizm z elementami animacji, dramat, film zaangażowany, komedia (romantyczna, tak przecież wyeksploatowana), groteska... – niemal w każdej konwencji Tlen radzi sobie równie dobrze, stanowiąc jednocześnie znakomitą rozrywkę i podstawę do refleksji.

wtorek, 18 kwietnia 2017

Nadeszła jesień i... - "Pora umierać" Doroty Kędzierzawskiej

Malkiem

Do obejrzenia filmu Pora umierać (2007) zachęciły mnie dwie rzeczy – a mianowicie fakt, że główna rola przypadła tu znakomitej Danucie Szaflarskiej, oraz wygląd plakatu. Kiedy przeglądałem filmy z udziałem tej właśnie aktorki, rzucił mi się w oczy dzięki wyrazistemu kolorowi i minimalistycznej stylistyce, symbolicznej i świetnie oddającej charakter dzieła Doroty Kędzierzawskiej, jak się potem okazało. Dość szybko potem dotarłem do tej produkcji, szybko też urządziłem sobie niedługi, bo niespełna dwugodzinny, seans.
I było warto, Pora umierać jest bowiem dziełem interesującym w wielu aspektach, od zdjęć zaczynając, poprzez kreację głównej bohaterki i grę aktorską odtwórczyni tej roli, a na atmosferze całości kończąc. To film o pani Anieli, która po wielu latach usiłowań nareszcie pozbywa się ze swojej starego willi ostatniego z zakwaterowanych po wojnie lokatorów. Spełnienie marzenia nie sprawia jednak, że wszystko zaczyna układać się po jej myśli. Syn i jego rodzina nie chcą się sprowadzić, a sąsiad usiłuje odkupić od staruszki bardzo jej drogi, pełen wspomnień dom. Kobieta jednak nie poddaje się łatwo. Może nie brzmi to jak materiał na mistrzowską fabułę i taka faktycznie nie jest, ale całość utrzymano w idealnej dla tej opowieści tonacji – przyjemnie powolnej i melancholijnej.
Duży wpływ mają tu na pewno czarno-białe zdjęcia, które nadają starej willi niepowtarzalny charakter, razem z uczuciowym stosunkiem bohaterki niemal czyniąc dom kolejną postacią. Mocno oddziałuje także dźwięk, świetnie oddane odgłosy starego budynku, jak np. trzaskanie drewnianych ram okiennych. Słusznie został nagrodzony Złotym Lwem, sam bowiem mógłby zastąpić muzykę, momentami zbyt nachalną (np. w scenie z deszczem, gdzie inne odgłosy wyciszono zupełnie). Jeśli chodzi o pracę kamery – warto zwrócić uwagę na ujęcia parku otaczającego dom,  przyglądanie się im to czysta przyjemność. Widz opuszcza główną bohaterkę z rzadka – widzimy jej reakcje w każdych prawie warunkach, dzięki czemu możemy łatwo wczuć się w jej emocje. Taki sposób kręcenia pomaga, co prawda, w prowadzeniu spójnej narracji, dla aktorki jednak to ogromny wysiłek – każde niemal ujęcie spoczywa na jej barkach. Mimo to, podołała. I to jak!
Najlepszą stroną filmu niewątpliwie jest jej gra aktorska, słusznie nagrodzona Orłem i Złotym Lwem. Wciela się ona w samotną staruszkę, która za jedyne prawdziwe towarzystwo ma swojego psa – Filadelfię. Mimo to, pani Aniela wcale nie jest zgorzkniała, choć czasem ogarnia ją rezygnacja. Poddawanie się jednak nie leży w jej naturze – „Czyś ty zwariowała?”, pyta wtedy samą siebie. Wciąż potrafi cieszyć się drobnymi rzeczami, a do rzeczywistości podchodzi z ironicznym dystansem. Wielkim atutem całego obrazu jest ten właśnie rodzaj poczucia humoru. Szaflarska w każdej scenie wypada perfekcyjnie przekonująco – czy to kiedy próbuje nauczyć czegoś wnuczkę, nie godząc się z jej lekceważącym stosunkiem, czy to kiedy wspomina z radością swoje życie albo decyduje się działać. Sam jej głos wyraża niesamowicie dużo emocji, co szczególnie widać, gdy twarz tężeje z irytacji. Postać również jest realistyczna, częściowo pogrążona w przeszłości, ale stawiająca sobie kolejne cele.
Jeśli chodzi o innych bohaterów, to prawie ich brak. Pojawiają się najwyżej na kilka scen, podczas których zresztą i tak dominuje pani Aniela. Są dość typowi i nie mają raczej rysów charakterystycznych. Mamy sympatycznego łobuza, chciwych bogaczy, niewdzięczną rodzinę i cnotliwych wychowawców. Może nie razi to zbytnio w tym akurat filmie, gdy całą uwagę widzę zabiera hipnotyzująca wręcz Szaflarska. To samo z aktorstwem, mimo że wciąż całkiem dobre, przy odtwórczyni głównej roli wypada blado. Przy okazji omawiania postaci nie sposób nie wspomnieć o psie, który faktycznie okazuje się „najlepszym przyjacielem”, ale w pewnym momencie jest go po prostu za dużo, a skomlenie i szczekanie stają się męczące. W pracy kamery też przeszkadzają zbyt częste zbliżenia na Filadelfię. Abstrahując już od czasu ekranowego, więcej ukazałby pewnie widok całej postawy psa – pysk przecież nie wyraża emocji.
W niektórych momentach wprowadzono obiekty, które można potraktować jako symboliczne, co sugeruje skupiająca się na nich kamera. Nie jest to może zbyt ważne dla całości obrazu, jednak pozwala widzowi na zajmującą zabawę intelektualną. Twórcy pokazują nam to już od pierwszej sceny, gdzie na ścianie, przy zatrzaskiwaniu drzwi, podskakuje krzyż. W tym wypadku, jako kontrast, jest on dość ironiczny – wisi przecież w gabinecie lekarki, która nie okazuje pacjentce nawet odrobiny szacunku. W jednej z dalszych scen pojawia się też jabłko, które główna bohaterka obiera dla syna – niewątpliwie symbol matczynej troski, ale być może także grzechu (jako owoc spożyty przez pierwszych ludzi wbrew zakazowi), jaki popełnia on wobec staruszki? Dość przewrotna za to (mimo że zbyt mocno akcentowana) jest świeca w scenie recytacji Szekspira – wydaje się symbolizować dogasające życie, jednak zdmuchnięta zrywa po prostu z panującą wówczas sakralno-mistyczną atmosferą.
Obraz Pora umierać uznać można za interpretatorskie opus magnum Danuty Szaflarskiej – znanej polskiej kinematografii od  czasu roli w słynnych Zakazanych piosenkach, jednej z najlepszych aktorek filmowych i teatralnych. Po kilkudziesięciu latach aktywnej pracy w zawodzie zagrała w filmie, który od początku do końca opiera się na jej zdolnościach i, mimo że sam w sobie nie jest doskonały, z niezbyt pasjonującą fabułą i stereotypowymi postaciami, to gra odtwórczyni głównej roli utrzymuje go na wysokim poziomie, szczególnie jeśli brać pod uwagę samo polskie kino.

Shame on you, jeśli jeszcze nie widziałeś - "Skam" Julie Andem

Malkiem


Wśród skojarzeń, które budzi w nas Norwegia, znajdzie się raczej surowa natura czy wysoki poziom życia, niż cokolwiek związanego z małym czy dużym ekranem. Ktoś mógłby pewnie (gdyby mu się wyjątkowo poszczęściło) skojarzyć What Does The Fox Say? albo sam zespół Ylvis, który prowadzi zresztą własny talk-show, ale czy tamtejsza telewizja ma do zaoferowania coś więcej? Okazuje się, że owszem i ponoć budzi to wśród Norwegów takie same zdziwienie, jakie wywołałby w Polsce serial TVP zdobywający międzynarodową popularność.

poniedziałek, 3 października 2016

Poetycka psia anatomia - recenzja filmu "Serce psa" Laurie Anderson

Unknown

O nowym filmie Laurie Anderson słyszałem przed premierą naprawdę wiele i wszystkie głosy były raczej pozytywne; nagroda specjalna na festiwalu w Wenecji czy osobista rekomendacja Romana Gutka (gospodarza i fundatora festiwalu Nowe Horyzonty) jedynie potwierdzają wcześniejsze słowa moich znajomych. I jeszcze zanim zacznę ględzić o filmie powiem, że zdecydowanie warto iść i dać te 15 złotych za bilet, bo obraz to naprawdę cudowny, a w dniu premiery na sali oprócz mnie był tylko jeden starszy mężczyzna (co można tłumaczyć zbieżnością daty premiery z „Ostatnią rodziną”).  Ale czym tak właściwie jest „Serce Psa”?

Laurie Anderson znana ze swoich undergroundowych czy wręcz arthouse’owych ciągutek ukazuje nam tu historię bardzo osobistą, a tak naprawdę zapis kilku różnych historii przedstawionych bardzo chaotycznie, całkowicie wyzbytych chronologii czy w ogóle poczucia czasu. Przybliża nam kilka tematów, które wydarzyły się w przeszłości, ale z uwagi na swoją wagę rzutowały na całe późniejsze życie artystki. I nie są to wcale zdarzenia łatwe; wręcz przeciwnie, większość z nich jest na tyle przepełniona bólem i żalem, że zupełnie zacierają pamięć o zdarzeniach bardziej przyjemnych, które reżyserka również przybliża nam w filmie. Seans nie jest jednak wcale bezmyślnym przeglądaniem cudzego pamiętnika; opisywane zdarzenia często są jedynie pretekstem do refleksji, a każda bolesna historia pozostawia furtkę możliwości odniesienia tego do własnego życia. Bo pomimo tego że tak osobiste, historie opowiadane przez Anderson są w pewnym względzie uniwersalne, mówią nam wiele o stracie, strachu czy miłości. I mimo że reżyserka  w swoich rozmyśleniach często zapożycza myśli od filozofów, poetów czy duchownych (motyw buddyjski mocno obecny w życiu Anderson), to jednak kontrastując je ze wstawkami przedstawiającymi jej zmarłego psa grającego na keybordzie tworzy obraz bez najmniejszego cienia pretensji.

Formalnie, tak jak i treściowo jest bardzo różnorodnie; Laurie zdecydowała się na użycie kilku różnych narracyjnych języków, zmieniających się nie tylko podczas przechodzenia do innego tematu, ale także w obrębie tych samych historii. Zobaczymy więc tutaj: archiwalne filmy nagrane przez reżyserkę, ujęcia z miejskich kamer, ciemne impresyjne obrazy malowane pastelami czy też po prostu słowa napisane białą czcionką, pojawiające się i znikające z ciągłą nieregularnością. A wszystko to w akompaniamencie aksamitnego głosu Laurie, ale i muzyki, którą sama na potrzeby filmu stworzyła. 

I mimo, że podczas seansu ciągle bombardowany czasem szokującymi, czasem wzruszającymi, a czasem po prostu zwyczajnymi historiami wciąż chciałem wiedzieć więcej, to z seansu wyszedłem jednak z niezręczną ciszą w głowie, czując się jakbym zza parawanu podglądał czyjeś życie. Ale potem, zaraz za rogiem kinowego barku, naszła mnie myśl, że może Laurie zdaje sobie sprawę z mojej obecności za kawałkiem rozciągniętego materiału i w związku chce mówić o tym życiu właśnie mnie…
Maciej Roch Satora. Obsługiwane przez usługę Blogger.