Kiedy
myślimy o rosyjskim kinie, pierwszym – i często jedynym – co przychodzi nam do
głowy są dzieła Andrieja Tarkowskiego, stosunkowo dobrze znanego w Polsce na
przykład ze względu na zrealizowaną przezeń adaptację Solaris Lema. Jest to niewątpliwie dobre skojarzenie, bo nikt dziś
nie wątpi, że reżyserem był wybitnym, ale tworzył w niezwykłym stylu i to już
ładnych parę dziesięcioleci temu. Czy więc fakt, że mało który film rosyjski z
ostatnich lat trafił do szerszej publiczności na zachodzie świadczy, że nie
pojawiło się nic wartego uwagi?
Założenie
takie byłoby dużym błędem w stosunku do czegokolwiek – trudno przecież wiedzieć
o wszystkim, co powstało – a w kinematografii rosyjskiej w 2009 roku miał
miejsce prawdziwy cud. Brzmi to jak mocna przesada, ale oryginalność wizji
Iwana Wyrypajewa w Tlenie jeśli nie w
pełni, to przynajmniej częściowo uzasadnia taki patos, stosowany zresztą z
dużym powodzeniem przez samego reżysera. Mowa bowiem o powstałym na kilka lat
przed międzynarodowym sukcesem Hamiltona
innym rapowanym musicalu, który jednak tak wielkiej sławy nie zyskał. Pozorny
rozstrzał między formą a treścią okazuje się nawet większy niż u Lin-Manuela
Mirandy. Ten sam gatunek muzyczny, tj. kojarzony z nowoczesnością rap, ma
szokować – raz połączony z przeciwieństwem tej nowoczesności, historią, raz z
religią. To drugie wiąże się z wydarzeniami znacznie dalszymi – tak
chronologicznie, jak i tematycznie. Rap nosi pozór prostoty czy wulgarności (w
pierwotnym i obecnym znaczeniu tego słowa), a już z całą pewnością przynależy
do sfery profanum, której wymieszanie z sacrum jednocześnie zadziwia i zachwyca.
Cytaty z Biblii, m.in. dekalog i kazanie na górze nie tylko zostają zaśpiewane
w tym rytmie – pod jego wpływem ulegają transformacji, ich znaczenie ewoluuje i
zmienia się w sposób postmodernistyczny i groteskowy. Najbardziej oczywiste
wystąpienie przeciw któremuś z przykazań okazuje się nie tylko wytłumaczalne
czy uprawnione – staje się wręcz konieczne na gruncie tej samej zasady, której
powinno przeczyć. Takie mentalne akrobacje są godne podziwu jednocześnie przez
trudność zarzucenia czegokolwiek przytoczonemu tokowi rozumowania i to, jak
błyskotliwie zabawne się okazuje dla człowieka wychowanego na gruncie kultury
chrześcijańskiej, w bezgranicznym (może wręcz przesadnym) szacunku dla
przykazań. Wyrypajew idzie też o krok dalej – można wręcz uznać, że na
niepowodzenia skazuje narosła przez tysiąclecia, krępująca ludzi tradycja,
wynikająca właśnie z tego, co lubimy uznawać za fundament cywilizacji.
W
ogóle Tlen prezentuje liczne absurdy
współczesności i dość pesymistyczną jej wizję. Punktem wyjścia dla fabuły jest
prosta historia miłosna pary zagubionych (jakżeby inaczej) młodych ludzi,
kobiety z wielkiego miasta, „o męskim imieniu Sasza” i Sanioka (czyli też
Saszy) z małego Sierpuchowa. Przerażający brak perspektyw jawi się wszędzie i
nie oddalają go ani palona trawa, ani kolejne romanse. Żadne z bohaterów nie
może odetchnąć swobodnie. Poukładane w sposób budzący wątpliwość w następstwo
przyczyny i skutku kolejne sceny rozpoczynają się tuż po tym, jak bohater
zabija swoją żonę, w której tlenu nie było i... tańczy, bo może związać się z
Saszą, w której tlen jest. Na dłuższą metę i to się jednak nie sprawdza, co
zostaje nam ujawnione już w pierwszych scenach – tlenem łatwo się zatruć, jeśli
wcześniej go brakowało. W rezultacie wszystko prowadzi do zapomnienia, a
bohaterowie ze zmienionym wyglądem opowiadają własną historię w trzeciej osobie
– „moja znajoma”. Jest to w ogóle pierwotna – jeśli tak to można określić –
warstwa filmu, od niej bowiem zaczynamy i prawie wyłącznie tam padają
jakiekolwiek słowa. Ta właśnie opowieść ilustrowana jest kolejnymi sekwencjami
z wcześniejszego życia obojga Sasz. Akcja tego elementu dzieje się w studiu
nagraniowym, co jednocześnie po raz kolejny (i nieszczęśliwie nie ostatni)
podkreślać ma „nowoczesność” oraz ukazać kolejny poziom samoświadomości dzieła
– w rozmowie zdeprecjonowany zostaje nawet tlen, który jest przecież dominantą
całości.
Ciągłe
podkreślanie epoki, w której żyjemy, należy do największych wad Tlenu. Jakby nie wystarczył dobór muzyki
czy wyraźny podział całości na trzynaście bodajże teledysków – twórcy
zdecydowali się dodać także niebieską neonową ramkę wokół obrazu, która
nieustannie odwraca uwagę od wydarzeń i często w irytujący sposób gryzie się z
kolorystyką i estetyką kadrów. Zdjęcia bywają znakomite, nie wywiera to jednak
odpowiedniego wrażenia, bo niesposób się na nich skupić. Zresztą ta
teledyskowość i pojawiający się na początku interfejs z tytułami kolejnych
kompozycji spełniają swoje funkcje znakomicie – tak samo jak celowo zacinający
się film. Zabieg ten z kolei zwraca
uwaga na istotniejsze fragmenty i pozwala skupić się na nowo – bo zdarzają się
mimo wszystko momenty, kiedy natłok tekstu sprawia, że łatwo gdzieś odpłynąć
myślami.
Poza
tymi drobnostkami pojawia się jednak jeszcze jeden kłopot. Mniej więcej w
połowie, ni stąd ni zowąd, szaloną miłość porównuje się do islamu, wojen na
Bliskim Wschodzie i terroryzmu. Widzimy wówczas archiwalne i nieostre zdjęcia
wybuchów, World Trade Center czy czołgów, a na ich tle przewijają się białe
napisy, które próbują powiązać ten fragment z pozostałą częścią filmu.
Uzasadnienie jest tak samo naciągane jak zwykle, tym razem jednak w zupełnie
nieprzekonujący i nieszczególnie śmieszny, mimo że groteskowy, sposób. Nie
wiem, czy Tlenowi wyszłoby na dobre
usunięcie tego elementu, choć pewne zmiany mogłyby okazać się konieczne – mimo
początkowych obietnic dostajemy jednak trochę „wielkomocarstwowego patosu”. Jak
widać, są tematy które trudno potraktować z większym dystansem. Pewnie dobrze
świadczy o twórcach, że w ten sposób nie radzą sobie oni z nienawiścią.
Niedogodność to jednak tylko chwilowa, bo później forma vloga ratuje „konwencję”
– nieustannie zresztą łamaną.
Tytuł
Tlenu w gruncie rzeczy oddaje
charakter filmu. W pewnej chwili widz, przynajmniej przy pierwszym seansie,
zwyczajnie porzuca analizowanie, żeby odetchnąć – i taki był zamiar, który
reżyser prezentował w wywiadach. Nakładające się na siebie gatunki, tak
filmowe, jak i muzyczne zamiast fatalnego dysonansu tworzą w pełni angażującą, spójną
całość. Oniryczny surrealizm z elementami animacji, dramat, film zaangażowany,
komedia (romantyczna, tak przecież wyeksploatowana), groteska... – niemal w
każdej konwencji Tlen radzi sobie
równie dobrze, stanowiąc jednocześnie znakomitą rozrywkę i podstawę do refleksji.
0 komentarze:
Prześlij komentarz