Ze wstydem spowodowanym niezobaczeniem „Bękartów wojny” nosiłem się już naprawdę długo. Było mi prawdziwie wstyd, że dotąd nie obejrzałem (podobno) jednego z najlepszych filmów Tarantina. Kiedy już go zobaczyłem, byłem zachwycony. Nigdy jeszcze bowiem nie widziałem tak dobrego filmu rozrywkowego jak „Bękarty wojny”. Brzmi tandetnie? Może, co nie zmienia jednak mojego stanowiska.
Co jest największą siłą filmu Tarantina? Prawdopodobnie sama fabuła. Reżyser przedstawia nam tutaj alternatywną wersję historii drugiej wojny światowej – w okupowanej Francji powstaje komando złożone jedynie z Amerykanów żydowskiego pochodzenia, sformowane po to, by zabijać nazistów. Każdy z młodych żołnierzy zaczyna z kredytem, zaciągniętym u półkownika Aldo Raine’a i jest mu winien sto nazistowskich skalpów. Ten motyw chyba wyjątkowo dobitnie pokazuje nam kierunek, w jakim zmierza film.
„Bękarty wojny” są historią dwuwątkową. Po pierwsze, mamy wcześniej wspomniany wątek amerykańskiej formacji we Francji. Jest to ta zabawna i absurdalna część „Bękartów…”. Z drugiej jednak strony jest nieco poważniejszy wątek młodej żydówki imieniem Shosanna, której cała rodzina została wymordowana przez niemieckiego oficera SS Hansa Landę. Kilka lat później, za sprawą wielu przypadkowych okoliczności dziewczyna ma możliwość dokonania zemsty. Oba te wątki oczywiście złączą się w wielkim finale, który moim zdaniem jest śmietanką całej twórczości
Tarantina.
Mocne w tym filmie są również postacie, a mówiąc postacie mam na myśli nie jedynie ich napisanie (skądinąd fantastyczne), ale i zagranie. Co prawda wszyscy grający tu aktorzy byli rewelacyjni, ale na moją listę najlepszych trafia tylko kilku. Przede wszystkim znajduje się na niej genialny Brad Pitt, który gra tu przywódcę „Bękartów”. Jego największym atutem jest chyba akcent, przeraźliwie komiczny i amerykański. Prawdziwy ból brzucha jednak pojawia się w scenie, gdzie musi on udawać Włocha i robi to na podobieństwo Marlona Brando w „Ojcu Chrzestnym”, lecz posługuje się jedynie zwrotami ”tak”, ”nie” i ”dziękuję”, oczywiście dalej trzymając się swojego akcentu z Minnesoty. Idąc dalej mamy moją ulubioną rolę „Żyda–Niedźwiedzia” graną przez Elia Rotha. Od najmłodszych lat chciał on być jedynie znanym baseballistą, niestety życie potoczyło się inaczej i Donny wylądował na francuskim froncie. Nie mógł sobie wybić jednak z głowy dziecięcych marzeń, więc wszystkich nazistów zabijał przy pomocy… baseballowego kija. Jeżeli chodzi o kobiecą część, to prym wiedzie Melanie Laurent, która wciela się w rolę Shosanny, francuskej żydówki, której udało się przeżyć wymordowanie całej rodziny. Niestety, każdy z tej trójki aktorów wieniec laurowy musi oddać wybornemu, brawurowemu Christophowi Waltzowi, który gra oficera SS Hansa Landę. Pomijając już fakt, że sam podkładał głos swojej postaci w czterech językach (angielski, niemiecki, francuski, włoski) to wykreował postać jednocześnie budzącą grozę, jak i emanującą niebezpiecznym magnetyzmem. Wyraźnie dominuje w każdej ze scen, w których się pojawia. W pełni zasłużony Oskar i Złoty Glob.
Na niemniejszą uwagę zasługują genialne dialogi podszyte nutą czarnego humoru. Wywód na temat powiązań Żydów ze szczurami, czy dyskusja z oficerem SS w jednym z barów w piwnicy przeszły już do historii zyskując miano ”kultowych”. Ale na film składa się więcej: wspaniała muzyka od Ennia Morricone, niesamowity klimat całej opowieści, charakteryzacja czy praca kamery. Wszystko to razem buduje ogólny sukces „Bękartów…”. I wszystko to sprawia, że uważam dzieło Quentina Tarantino za kompletne. Za potwierdzenie moich słów może posłużyć ostatnie zdanie wypowiedziane w tym filmie nad naznaczonym swastyką mężczyzną. Aldo Raine patrzy wtedy prosto w kamerę i mówi „Hej stary, wyszło nam arcydzieło!”. Oj Raine, chyba masz rację.
0 komentarze:
Prześlij komentarz