Muszę się przyznać – liczyłem na
„Fantastyczną Czwórkę”. Liczyłem, bo jakby nie patrzeć F4 jest jedną z moich
ulubionych komiksowych serii, a dobrej ekranizacji nie mieliśmy nigdy.
Niestety, tym razem również dobrze nie było.
Dla fana komiksu jednym z największych
zaskoczeń może być to, że historia nijak się ma do tej, którą znamy. Oglądałem
ten film i przez dość długi czas zastanawiałem się co tak właściwie przelatuje
mi przed oczami. Dla nieobeznanych – historia traktuje o grupce bohaterów z supermocami
uzyskanymi pod wpływem napromieniowania. Od tej chwili każde z nich ma inne
umiejętności, których używa do walki ze złem i siania ogólnego porządku. Tutaj
reżyser przedstawia nam jednak zupełnie inną wizję opowieści o Fantastycznej
Czwórce, która wręcz gwałci tak znakomitą fabułę komiksów.
Kolejną przywarą filmu są dialogi.
Nijakie dialogi pisane jakby na kolanie. Ich poziom jak i sens jest tak bardzo
żenujący, że nie da się tego opisać słowami. Po dziesięciu minutach filmu,
usłyszałem pierwszy dialog, po którym chciałem wyjść z kina. Brzmiał on mniej
więcej tak:
- Wow, jaka fajna maszyna. Kto ją zbudował?
- Twoja stara!
Nie wyszedłem, a szkoda, bo film serwował mi jeszcze więcej
niespodzianek, na które niestety przed seansem się nie przygotowałem. Drugi
ciąg do wyjścia miałem wtedy, gdy odbyła się niżej opisana scena. Jest ona tak
dobra, że stwierdziłem, że potrzebuje osobnego akapitu.
Czwórka przyjaciół ląduje na planecie Ziemia 0, która jest
po prostu surową wersją Ziemi sprzed miliardów lat. Nasi przyjaciele
dostrzegają wielki, świecący na zielono krater. Wtedy jeden z nich wyciąga
telefon komórkowy ze swojego skafandra, robi zdjęcie i mówi „Teraz tylko
wrzucić na insta i… gotowe!”. Pomijając już jak bardzo żenujące i nic
niewnoszące do fabuły filmu to było, skąd on miał tam Internet?!
No dobrze, mam nadzieję, że zrozumieliście, że dialogi są
złe, ale przecież dobrzy aktorzy są w stanie to jeszcze wybronić. Cóż… nie tym
razem. Najbardziej chyba boli nijaki Miles Teller, bo po zeszłorocznej roli w „Whiplash”
wszyscy przewidywali mu świetlaną przyszłość. Co do Kate Mary, Michaela B. Jordana czy Jamiego Bella mogę powiedzieć
tylko tyle, że byli fatalni. Zupełnie nie mogli się zidentyfikować z postaciami
które grali, a na ich twarzy malował się wręcz grymas niezadowolenia. Przez
długi czas miałem wrażenie, jakby byli zmuszani do grania superbohaterów. Momentami
im nawet współczułem, bo prawdopodobnie zdawali sobie sprawę jak bardzo ich
kwestie będą żenujące.
Co jeszcze było złe? Cóż, wszystko! Mimo wielkiego budżetu
efekty specjalnie wypadają fatalnie, prawie jakby były robione w paintcie.
Latająca Sue w swojej bańce wyglądała naprawdę przekomicznie, jak gwiazda
filmów fantasy z lat 70-tych. Muzyka? Nijaka i niezapadająca w ucho, zdająca
się brzęczeć gdzieś w tle, aniżeli faktycznie dodawać dramaturgii poszczególnym
scenom. Charakteryzacja? Również dno.
Średni kostium Thinga jestem w stanie jeszcze przeboleć, ale gdy zobaczyłem
tragicznie wykonanego Dr.Dooma, trzeci raz miałem ochotę wyjść. Tak źle zrobionej
postaci nie było nigdy. Tragedia!
Gwoździem do trumny jest chyba klimat filmu, a dokładnie
jego brak, brak epickich momentów czy chociażby scen faktycznej walki (bo na
to, co dzieje się przez ostatnie 5 minut filmu spuszczam zasłonę milczenia).
„Fantastyczną
Czwórkę” w reżyserii Josha Tranka stawiam na równi z takimi perełkami jak
„Hulk” Anga Lee czy „Zieloną Latarnię” Martina Campbella. I to nie za bycie
gniotem jakich mało, ale za tragicznie zrealizowany pomysł, niesamowicie zły
scenariusz i wszechobecny patos. W „Fantastycznej Czwórce” nic fantastycznego
nas nie spotka. A szkoda.
"- Wow, jaka fajna maszyna. Kto ją zbudował?
OdpowiedzUsuń- Twoja stara"
Boże.