piątek, 21 sierpnia 2015

"Tokijska opowieść" reż. Yasujiro Ozu

Unknown


Trudno jest pisać o arcydziele kinematografii, a takim właśnie arcydziełem jest  „Tokijska opowieść”. Trudno głównie dlatego, że aby przejść do recenzowania samego obrazu najpierw muszę przystąpić do krótkiego wprowadzenia na temat twórczości Yasujiro Ozu, a jeszcze wcześniej do opowiedzenia o kinie japońskim w ogóle. Ale cóż, jako wielki pasjonat kina chyba w tym względzie mam łatwiej niż reszta.

Kino japońskie to bardzo ciekawa sprawa. Gdyby zapytać przeciętnego obywatela naszego kraju, usłyszelibyśmy, że japońskie kino opiera się głównie na anime. Co niektórzy bardziej zaznajomieni z przemysłem filmowym wymienią nazwisko Kurosawa. O Ozu jednak nie wspomni nikt. A szkoda, bo jest to prawdopodobnie jeden z największych reżyserów wszechczasów. To prawda – Japonia w swojej historii miała dwóch reżyserów wielkiego kalibru – wcześniej wspomnianego Kurosawę i Ozu właśnie. Co ciekawe, obaj panowie tworzyli w latach 50-tych, obaj tworzyli kino autorskie, lecz także obaj mieli zupełnie odmienne style. Kurosawa czerpał w dużej mierze z kultury europejskiej i amerykańskiej, jego filmy bardzo często miały odwołania do klasyków literatury, jak Szekspir czy Allan Poe, ale też do westernów. Ozu odwrotnie, starał się czynić swoje, niezależne kino, bez odwołań do niczego. Kurosawa tworzył filmy głównie rozrywkowe, które w swoją fabułę miały sprytnie  ‘’wkrojone’’ jakieś fragmenty, które a to skłaniały do refleksji, a to zachęcały do sięgnięcia do jakiejś książki jednego z powszechnie znanych twórców. Ozu natomiast tworzył kino… własne. Było smutne, oparte głównie na dialogach i skłaniające do refleksji. I tak właśnie się to rozłożyło – cały reżyserski ‘’mainstream’’ jak Tarantino czy Raimi nie kryją się z faktem czerpania z Kurosawy, a kinowi ‘’alternatywni’’ twórcy  jak Jarmusch czy Van Sant są dumni z czerpania z Ozu.

Ozu ma swój własny styl kręcenia filmów, tak charakterystyczny, że oglądając jego film, dobrze wiesz, kto go nakręcił. Styl Japończyka opiera się głównie na długich ujęciach kamery, ciężkim klimacie i braku jakiejś bardziej rozbudowanej fabuły. Ciekawym elementem jego stylu jest kamera, która zwykle znajduje się na wysokości twarzy klęczącego mężczyzny, i która zawsze podczas dialogów jest ustawiona tak, by aktor patrzył wprost w nią. Daje nam to wrażenie, że historia dotyczy nas bardziej i pozwala nam być jej częścią.

Przejdźmy może do fabuły filmu. No właśnie, ten film jest idealnym przykładem na to, że w recenzji filmu nie powinien znajdować się opis fabuły. Cała jego akcja bowiem opiera się na prostej historii. Stare małżeństwo mieszkające na wsi przyjeżdża do swoich dzieci w Tokio w odwiedziny. Widują się naprawdę rzadko, więc liczą na miłe spędzenie czasu z dziećmi. Ci jednak nie mają dla nich czasu, gdyż mają za dużo pracy (w latach 50-tych, czyli tych w których odbywa się akcja większości filmów Ozu, Japonia przeżywała swój rozkwit gospodarczy, więc wiele osób pracowało po 15 godzin dziennie, by tylko rozkręcić biznes). Z tego też powodu rodzice czują się niechciani i wracają na rodzinną wieś.

Po tym krótkim opisie fabuły moglibyście stwierdzić, że w sumie w tym filmie nic się właściwie nie dzieje (warto zaznaczyć, że trwa on ponad dwie godziny). Nic bardziej mylnego. Ozu serwuje nam tutaj chłodną refleksję na temat przemijania – żyjemy po to, by wychować własne dzieci, a potem w sumie możemy już umrzeć. W „Tokijskiej opowieści” rozumieją to prawie wszyscy bohaterowie; i dzieci, które nie poświęcają rodzicom czasu, bo uważają to za zbędne, i wnukowie, dla których obecność dziadków jest już jakby połowiczna, bo jak mówi jeden z nich „I tak zaraz umrą”. Rozumie to nawet same stare małżeństwo, które w jednej ze scen mówi wprost „Dzieci oddalają się od nas w zasadzie od dnia narodzin. Z każdym dniem są coraz dalej, to naturalne”. Ozu do tego stopnia pozwala nam uwierzyć w teorie głoszone przez bohaterów, że nieostrożny widz może przegapić ukazany mimochodem temat zawiedzionych nadziei seniorów, podczas pijackiej rozmowy w barze. Ozu kreuje tu tak beznadziejny obraz, że w zasadzie jedyna pozytywna postać, żona zmarłego syna owego małżeństwa, zostaje nam przedstawiona jako troszkę nadpobudliwa kobieta, która nic tylko pomaga głównym bohaterom.

W cudowny, bezpośredni sposób, Ozu na ekran przelewa swoje rozterki i obawy. Mówi nam, że w sumie nieważne jak dobrymi ludźmi byliśmy i tak starość przeżyjemy głównie w zapomnieniu i samotności. Dzięki temu filmowi i wielu innym świetnym dziełom jest on jednym z największych reżyserów wszechczasów. A już na pewno największym, o którym nikt nie słyszał.

Kim jestem? Dokąd zmierzam?

Unknown / Nocny Seans Filmowy

Młody astronauta w ciele kota. Miłośnik kina włoskiego i pasjonat zapałek. Czasem cykam zdjęcia analogiem.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Maciej Roch Satora. Obsługiwane przez usługę Blogger.