Bond. Nowy Bond. Oh, jak wszyscy
się cieszą. Bond. Bond. Nowy Bond. Książę Anglii był na nowym Bondzie. Każdy w
Anglii był, bo SPECTRE zaliczyło otwarcie wszechczasów w Wielkiej Brytanii. I
nie trzeba się dziwić – seria o Jamesie Bondzie zaraz obok czerwonych budek
telefonicznych i Beatlesów jest wyspiarskim znakiem rozpoznawczym. Każdy lubi
tam Bonda. A teraz okazja była szczególna, największy z wielkich, Daniel Craig
zapowiedział, że SPECTRE będzie ostatnim filmem, w którym wcieli się w rolę
agenta 007. Niestety, nie jest to pożegnanie, na jakie zasłużył.
O fabule Bonda nie ma sensu
mówić. Bond, to Bond. Każdy kto widział
chociaż jedną część wie o czym mówię. Chciałbym nie spolerować za bardzo, lecz
muszę ponarzekać troszeczkę na powtarzalność. Spectre jest tak naprawdę
(fabularnie) najnowszym Mission Impossible w bondowskim klimacie. I to
bardziej, niż można to sobie wyobrażać. Na ekranie widzę jakąś scenę, myślę
sobie „o, w Mission Impossible teraz zrobili to” po czym kilka chwil później
dzieje się DOKŁADNIE TO SAMO. Ja nie wiem dlaczego tak jest. Ja nie wiem czy
inni też to dostrzegli, ale Spectre nie jest fabularnie niczym innym jak
zrzynką z najnowszego akcyjniaka z Tomem Cruisem. Szkoda, bo scenarzyści
zajmujący się filmem o przygodach 007 nie byli z łapanki – chociażby John Logan
czy Robert Wade. Scenarzystów z resztą było aż czterech, co dało się wyraźnie
odczuć podczas seansu. Widać, że skrypt był bardzo często przepisywany i każdy
z twórców chciał tu dodać coś od siebie, przez co wychodzi nam fuzja
komediowego-klasycznego Bonda z nowym i poważnym. Dzięki temu bardzo często
widzimy, że w scenach zupełnie poważnych nagle z czapy bierze się jakiś krypto-zabawny
żarcik. To niestety jest najmniejszy problem Spectre…
O dziwo nie boli mnie Craig.
Wiele osób bardzo narzeka na Daniela w roli Bonda, twierdzą, że trochę widać
zmęczenie w jego grze, że mu się nie chce, że zupełnie nie pasuje do napisanej
postaci itd. Ja uważam nieco inaczej. Nie ukrywam – nie jest on może moim
ulubionym Bondem, ale tutaj poradził sobie tak samo jak zwykle, czyli całkiem
nieźle. Tu gdzie miał być twardy był twardy, gdzie uwodzicielski był
uwodzicielski, gdzie zabawny… nie był zabawny bo skrypt był beznadziejnie
napisany. Ale ogólnie rzecz biorąc dało się go oglądać. Gorzej jednak z głównym
antagonistą, czyli Christophem Waltzem AKA Hansem Landą. Jakiś czas temu
zachwycałem się wyczynami Austriaka w Bękartach Wojny. U Tarantina rola była
napisana wprost pod niego. Niestety Bękarty były ostatnim filmem, gdzie Waltz
błyszczał. Od tamtego czasu cały czas gra dokładnie tego samego Landę tylko, że
znacznie gorzej niż za pierwszym razem. Tak samo jest z Bondem. Waltz nawet nie
udaje, że mu zależy. Jest zmęczony graniem antagonistów. A może zdał sobie
sprawę, że lepiej już nigdy nie zagra. Kto wie.
Na drugim planie równie nudno.
Mimo mojej prawdziwej miłości do Seydoux nie mogę powiedzieć nic dobrego o jej
grze. Była nijaka, przeraźliwie nijaka. Dodatkowo zupełnie nie dało się
dostrzec chemii między nią a Bondem. Idąc dalej – nie rozumiem castingu Monici
Bellucci. Wiele jej można zarzucić, ale na pewno zasługuje na więcej niż trzy
minuty ekranowego czasu, które sprowadzają się do bycia uwodzoną przez Craiga.
No ludzie. Były przebłyski dobrych ról jak Whishaw w roli informatyka Q czy
Fiennes w roli M, ale ogólnie rzecz biorąc drugi plan był mocno
niedostrzegalny.
To co najbardziej zdziwiło mnie w
Spectre to brak jakichkolwiek mocnych scen, brak wybuchów, brak mordobicia. Bo
prawda, początkowa sekwencja robiła wrażenie (bawiłem się super), ale reszta
filmu już specjalnie nie, mimo sporego budżetu Spectre nie udało się wytworzyć
wielu scen demolki i mocnego napięcia. Wszystkie zawarte w filmie jestem w
stanie wyliczyć na palcach jednej ręki, a dobrej, po której zrobiłem ”WOW” nie
było żadnej. Ale żeby nie skupiać się tylko na minusach – Spectre miało ładne
zdjęcia i przynajmniej na początku ładny montaż. Bardzo podobały mi się te
długie ujęcia w pierwszej sekwencji, które potem niestety zniknęły niewiadomo
gdzie, a szkoda, bo były super. Całkiem dobrze były napisane dialogi między
Cragiem a Landą, fajnie słuchało się ich wymiany zdań. Spectre ma też całkiem
dobrą muzykę, nie zapada w pamięć, ale oddaje klimat 007. Piosenka Sama Smitha
była jakaś mało bondowa. Jak cała czołówka. Też mało bondowa.
W ogóle ten Bonda był jakoś mało
bondowy. Craig nikogo specjalnie nie uśmiercał. Liczyłem na nowe Casino Royal a
dostałem… W sumie nie wiem co dostałem. Nie przypominam sobie Bonda tak
nijakiego, tak nudnego i tak pozbawionego wartkiej akcji jak ten konkretny. A
szkoda, bo ostatnie sceny wyraźnie pokazywały, że to koniec przygody Daniela
Craiga z rolą agenta 007. I myślę, że tak oryginalny Bond, Bond nieprzystojny
jak żaden wcześniej (w sensie brzydki na tle chociażby Connerego), Bond, który
ma gdzieś jakie Martini pije zasługiwał na lepsze pożegnanie. Nie dziś.
0 komentarze:
Prześlij komentarz