niedziela, 8 listopada 2015

"Spectre" reż. Sam Mendes

Unknown



Bond. Nowy Bond. Oh, jak wszyscy się cieszą. Bond. Bond. Nowy Bond. Książę Anglii był na nowym Bondzie. Każdy w Anglii był, bo SPECTRE zaliczyło otwarcie wszechczasów w Wielkiej Brytanii. I nie trzeba się dziwić – seria o Jamesie Bondzie zaraz obok czerwonych budek telefonicznych i Beatlesów jest wyspiarskim znakiem rozpoznawczym. Każdy lubi tam Bonda. A teraz okazja była szczególna, największy z wielkich, Daniel Craig zapowiedział, że SPECTRE będzie ostatnim filmem, w którym wcieli się w rolę agenta 007. Niestety, nie jest to pożegnanie, na jakie zasłużył.
O fabule Bonda nie ma sensu mówić. Bond, to Bond.  Każdy kto widział chociaż jedną część wie o czym mówię. Chciałbym nie spolerować za bardzo, lecz muszę ponarzekać troszeczkę na powtarzalność. Spectre jest tak naprawdę (fabularnie) najnowszym Mission Impossible w bondowskim klimacie. I to bardziej, niż można to sobie wyobrażać. Na ekranie widzę jakąś scenę, myślę sobie „o, w Mission Impossible teraz zrobili to” po czym kilka chwil później dzieje się DOKŁADNIE TO SAMO. Ja nie wiem dlaczego tak jest. Ja nie wiem czy inni też to dostrzegli, ale Spectre nie jest fabularnie niczym innym jak zrzynką z najnowszego akcyjniaka z Tomem Cruisem. Szkoda, bo scenarzyści zajmujący się filmem o przygodach 007 nie byli z łapanki – chociażby John Logan czy Robert Wade. Scenarzystów z resztą było aż czterech, co dało się wyraźnie odczuć podczas seansu. Widać, że skrypt był bardzo często przepisywany i każdy z twórców chciał tu dodać coś od siebie, przez co wychodzi nam fuzja komediowego-klasycznego Bonda z nowym i poważnym. Dzięki temu bardzo często widzimy, że w scenach zupełnie poważnych nagle z czapy bierze się jakiś krypto-zabawny żarcik. To niestety jest najmniejszy problem Spectre…
O dziwo nie boli mnie Craig. Wiele osób bardzo narzeka na Daniela w roli Bonda, twierdzą, że trochę widać zmęczenie w jego grze, że mu się nie chce, że zupełnie nie pasuje do napisanej postaci itd. Ja uważam nieco inaczej. Nie ukrywam – nie jest on może moim ulubionym Bondem, ale tutaj poradził sobie tak samo jak zwykle, czyli całkiem nieźle. Tu gdzie miał być twardy był twardy, gdzie uwodzicielski był uwodzicielski, gdzie zabawny… nie był zabawny bo skrypt był beznadziejnie napisany. Ale ogólnie rzecz biorąc dało się go oglądać. Gorzej jednak z głównym antagonistą, czyli Christophem Waltzem AKA Hansem Landą. Jakiś czas temu zachwycałem się wyczynami Austriaka w Bękartach Wojny. U Tarantina rola była napisana wprost pod niego. Niestety Bękarty były ostatnim filmem, gdzie Waltz błyszczał. Od tamtego czasu cały czas gra dokładnie tego samego Landę tylko, że znacznie gorzej niż za pierwszym razem. Tak samo jest z Bondem. Waltz nawet nie udaje, że mu zależy. Jest zmęczony graniem antagonistów. A może zdał sobie sprawę, że lepiej już nigdy nie zagra. Kto wie.
Na drugim planie równie nudno. Mimo mojej prawdziwej miłości do Seydoux nie mogę powiedzieć nic dobrego o jej grze. Była nijaka, przeraźliwie nijaka. Dodatkowo zupełnie nie dało się dostrzec chemii między nią a Bondem. Idąc dalej – nie rozumiem castingu Monici Bellucci. Wiele jej można zarzucić, ale na pewno zasługuje na więcej niż trzy minuty ekranowego czasu, które sprowadzają się do bycia uwodzoną przez Craiga. No ludzie. Były przebłyski dobrych ról jak Whishaw w roli informatyka Q czy Fiennes w roli M, ale ogólnie rzecz biorąc drugi plan był mocno niedostrzegalny.
To co najbardziej zdziwiło mnie w Spectre to brak jakichkolwiek mocnych scen, brak wybuchów, brak mordobicia. Bo prawda, początkowa sekwencja robiła wrażenie (bawiłem się super), ale reszta filmu już specjalnie nie, mimo sporego budżetu Spectre nie udało się wytworzyć wielu scen demolki i mocnego napięcia. Wszystkie zawarte w filmie jestem w stanie wyliczyć na palcach jednej ręki, a dobrej, po której zrobiłem ”WOW” nie było żadnej. Ale żeby nie skupiać się tylko na minusach – Spectre miało ładne zdjęcia i przynajmniej na początku ładny montaż. Bardzo podobały mi się te długie ujęcia w pierwszej sekwencji, które potem niestety zniknęły niewiadomo gdzie, a szkoda, bo były super. Całkiem dobrze były napisane dialogi między Cragiem a Landą, fajnie słuchało się ich wymiany zdań. Spectre ma też całkiem dobrą muzykę, nie zapada w pamięć, ale oddaje klimat 007. Piosenka Sama Smitha była jakaś mało bondowa. Jak cała czołówka. Też mało bondowa.
W ogóle ten Bonda był jakoś mało bondowy. Craig nikogo specjalnie nie uśmiercał. Liczyłem na nowe Casino Royal a dostałem… W sumie nie wiem co dostałem. Nie przypominam sobie Bonda tak nijakiego, tak nudnego i tak pozbawionego wartkiej akcji jak ten konkretny. A szkoda, bo ostatnie sceny wyraźnie pokazywały, że to koniec przygody Daniela Craiga z rolą agenta 007. I myślę, że tak oryginalny Bond, Bond nieprzystojny jak żaden wcześniej (w sensie brzydki na tle chociażby Connerego), Bond, który ma gdzieś jakie Martini pije zasługiwał na lepsze pożegnanie. Nie dziś.






BLOG NIE UMARŁ BLOG ŻYJE.







SERIO MÓWIE

Kim jestem? Dokąd zmierzam?

Unknown / Nocny Seans Filmowy

Młody astronauta w ciele kota. Miłośnik kina włoskiego i pasjonat zapałek. Czasem cykam zdjęcia analogiem.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Maciej Roch Satora. Obsługiwane przez usługę Blogger.