Mimo usilnych starań aby tak nie było, na temat filmu słyszałem stosunkowo wiele. Szkoda, bo bardzo lubię wiedzieć jak najmniej przed seansem, na który zamierzam pójść. Tutaj zaskakująco aż tak bardzo nie bolały mnie komentarze innych, gdyż opinie były bardzo zróżnicowane – od skrajnie negatywnych po skrajnie pozytywne, chociaż moim zdaniem to wiąże się też z tym jak opiniotwórcy traktują postać samego Jobsa. Mi generalnie film bardzo przypadł do gustu, ale jestem miłośników sprzętów spod znaku jabłka, więc możecie mojej opinii nie traktować jako obiektywnej. Chociaż a) co zamiłowanie do Apple ma wspólnego z opinią filmu b)kto czyta recenzje by usłyszeć obiektywną opinię. Czy opinia w ogóle może być obiektywna? Nie wiem.
Steve Jobs jest przede wszystkim filmem kompletnym i filmem z
pomysłem – przez cały czas idzie według wcześniej narzuconego planu nie
zostawiając go ani przez chwilę. Bo czym tak naprawdę jest najnowszy film Danny’ego
Boyla? Na Jobsa składają się trzy
sceny z życia wizjonera i wszystkie trzy odbywają się przed ważnymi
prezentacjami tytułowego bohatera: jest więc tu premiera Macintosha, premiera
pierwszego tworu firmy NEXT, czyli (prawie) idealnego czarnego sześcianu i na
koniec premiera iMaca i wielki powrót Jobsa w glorii i chwale na dyrekora filmy
Apple. Cały dwugodzinny film to trzy sceny. I to już jest ciekawe i zarazem
odważne; zrobienie biografii, która jest tak naprawdę zabraniem dwóch godzin z
życia osoby. Na całe szczęście Boylowi i Sorkinowi wychodzi to fantastycznie.
Chociaż nieco mniej pierwszemu niż drugiemu, bo scenariusz jest genialny. Jest
mocny oraz nastawiony na długie i świetnie napisane dialogi. Sorkin nie raz
zresztą udowodnił, że scenariusz pisać potrafi. I co ciekawe absolutnie każdy
dialog do mnie trafiał, każda kłótnia Jobsa z kimkolwiek z jego podwładnych
(lub z żoną) wypadała fantastycznie. Nawet motyw relacji z rodziną, choć tak
mocno krytykowany przez recenzentów w mojej opinii nie wyszedł źle(KOCHAM TO
ZAKOŃCZENIE I MOTYW Z RYSUNKIEM AHHHHH). Świadome ckliwe momenty są przecież
super. Mimo całej swojej wspaniałości to nie one jednak są największą siłą Jobsa. Nie są, bo jest nią…
Michael Fassbender. Michael
Fassbender, którego uważam za jednego z najlepszych żyjących aktorów przed
czterdziestką. Wypadł absolutnie kapitalnie i rewelacyjnie(czyli jeszcze lepiej
niż zwykle, a to bardzo wiele). Świetnie uchwycił tę wizjonerskość Jobsa, jego
pragnienie wielkości czy nawet (czasami) nieludzkość. Udało mu się oddać
prawdziwego Steve’a, takiego, jakim był w rzeczywistości. Jak na razie nie
wyobrażam sobie lepszego kandydata do tegorocznych Oskarów niż właśnie on.
Zachwycił mnie, bez niego filmu by po prostu nie było. Spisała się też Winslet,
grająca Joannę Hoffman; asystentkę Jobsa polskiego pochodzenia. Bardzo podobała
mi się ta ich niejednoznaczna relacja, na tyle niejednoznaczna, że mimo
wykrzykiwanego czasem kocham nie miałeś bladego pojęcia o tym, co jest między
nimi. Pozytywnym zaskoczeniem była rola Wozniaka odgrywana przez Setha Rogena.
Zaskoczeniem głównie dlatego, że aktor kojarzy się głównie z występami w
głupawych komediach, a tutaj pokazał się z nieco innej, znacznie poważniejszej
strony i wyszło mu to (o dziwo!) bardzo dobrze. Duże brawa.
Nie będę się tutaj rozgadywał
specjalnie nad pracą kamery (przeskakuje często z postaci na postać) czy nad
muzyką (całkiem super brzmi, a piosenka w finale fantastycznie podkreśla
nastrój), bo się na tym specjalnie nie znam. Wolę raczej powiedzieć coś o tym,
co różni nowego Jobsa od tego sprzed
paru lat z Kutcherem. Przede wszystkim twórcy starają się tutaj przedstawić
Jobsa takim, jakim był naprawdę. To nie jest kolejny film o introwertycznym
geniuszu, który odniósł sukces. Nie, to raczej film o trudnym człowieku i jego
trudnych relacjach z innymi. O człowieku, który nienawidząc pracy z ludźmi
jednocześnie bardzo jej potrzebuje. A przede wszystkim o człowieku, który mimo że
jak to sam mówił „Nie lubił ludzi” był jednak empatycznym człowiekiem i na swój
sposób, swój własny pokręcony sposób kochał córkę. Patrzcie szerzej ludzie, to
nie film o informatyku-bogu, a o informatyku-człowieku, prawdziwym Stevie
Jobsie. I za to należą się twórcom brawa.
0 komentarze:
Prześlij komentarz