Slow West był sporą niespodzianką
prawdopodobnie dla wszystkich. Oto z nikąd objawił się John Maclean,
Brytyjczyk, który wpadł na pomysł, że w sumie fajnie byłoby zrobić western. Nie
słuchał ludzi, gdy mówili mu, że westernów już się nie robi. Nie słuchał ludzi,
gdy mówili mu, że Fassbender to może nie najlepszy aktor do grania w
westernach. Nie słuchał też ludzi, gdy mówili mu, że lepiej byłoby zrobić
zdjęcia do tegoż westernu tam, gdzie zdjęcia do westernów zwykło się robić,
czyli w USA. I całe szczęście, bo Slow West jest naprawdę
dobrym filmem.
Fabularnie nie jest może zbyt odkrywczy. Mamy tutaj
młodego chłopca imieniem Jay Cavendish, który z miłości do niejakiej Rose
jedzie do niej na swoim koniu z wysp brytyjskich aż do Ameryki. Po drodze
odnajduje Silasa, który para się pracą łowcy głów i który proponuje mu pomoc w
przedostaniu się na zachód. Brzmi jak materiał na dobry kontemplacyjny film
drogi i po części trochę taki właśnie jest, chociaż najwięcej radości sprawiał
mi jednak absurdalny humor, który śmiało porównałbym do tego prezentowanego przez
braci Coen (motyw z Indianami, końmi i liną na ubrania sprawił, że turlałem się
po ziemi ze śmiechu).
Największym plusem tego filmu są zdecydowanie postaci.
Dawno nie oglądałem filmu, w którym mielibyśmy tak bogaty kalejdoskop
osobowości jak tutaj. Każda postać jest inna, każdą dobrze poznajemy i każda w
jakiś sposób nas intryguje. Macleanowi udało się to, co niestety nie udaje się
specom od Avengers, a mianowicie dał radę wykorzystać potencjał drzemiący w
każdym z bohaterów. Bo w Avengers to zasadniczo tylko Iron Man jest super.
Tutaj super jest każdy. Brawa.
Chłopak grający Cavendisha (niestety ma zbyt
skomplikowane nazwisko, by je zapamiętać, sorry stary) całkiem daje radę, udało
mu się oddać tę nieporadność angielskich dżentelmenów, ale TO FASSBENDER JEST
TUTAJ ŚWIETNY. Ja nie wiem jak ten człowiek to robi, ale widziałem już wiele
filmów z nim i w żadnym nie zawodzi – tak samo i tu. Fantastycznie oddał
wewnętrzne rozdarcie czy życiowy smutek swojego bohatera, a to spora sztuka. Im
więcej oglądam filmów z nim właśnie (dopiero co wróciłem z Makbeta) tym
bardziej buduję sobie przeświadczenie, że ten człowiek jest w stanie zagrać
wszystko. Więcej takich aktorów, trzymam kciuki na Oskarach Michael!
Kolejną rzeczą dla której warto Slow West zobaczyć
są zdjęcia. Podobne nieco do Andersonowskich za punkt honoru obierają sobie: a)
ustawić bohatera w centralnej części kadru b)przerysować i wyidealizować cały
świat przedstawiony czyniąc go tym samym pięknym i sterylnym, a potem
umieszczając w nim ludzi z chęcią mordu zarysowaną na twarzach. Ta niecodzienna
zasada kontrastu między czymś czystym i ”brudnym od krwi” jest jednym z
wyznaczników stylu tego filmu. Całkiem bardzo to lubię.
Co ciekawe mimo podejmowanej tematyki Slow
West nie jest tak naprawdę filmem o zabijaniu i oglądanie go z takim
przeświadczeniem może nam odebrać przyjemność z seansu. Nie, to przede
wszystkim opowieść o miłości - niecodzienna, zdecydowanie, ale jaka historia o
miłości jest codzienna? Jak Maclean przemawia w jednej ze scen ustami głównego
bohatera: "Miłość, tak jak i śmierć są uniwersalne. Reżyser dokonał tu
trudnej sztuki połączenia obu uniwersalnych spraw. I chwała mu za to.
0 komentarze:
Prześlij komentarz