Nawet nie wyobrażacie sobie jak
bardzo sceptycznie nastawiony do tego filmu byłem przed jego obejrzeniem. Po
pierwsze dlatego, że filmy o Rockym znam bardzo dobrze i żadnego tak naprawdę
nigdy nie polubiłem. Po drugie, bo jak mówi stare ludowe przysłowie: „W jednym
roku dwa przyzwoite filmy o boskie nie powstaną”, a jeżeli „Southpaw” z Jakiem
Gyllenhaalem nie można nazwać dobrym, to (przynajmniej ze względu na głównego
aktora) powinno się nazwać przyzwoitym. A po trzecie nigdy nie sądziłem, że
film o boksie może chwycić mnie za serce. Tak naprawdę poszedłem na niego tylko
dlatego, że nalegał na to mój kolega. I wiecie co? Dobrze, że nalegał, bo
„Creed” w gruncie rzeczy to całkiem przyjemna produkcja.
Dla niedoinformowanych – film
jest swoistym odświeżeniem kultowej serii o Rockym, ale nieco inaczej, niż
mogliśmy się tego spodziewać. Zamiast Balboy mamy bowiem Adonisa Creeda, syna
słynnego boksera Apolla Creeda, z którym Rockemu było się kiedyś mierzyć.
Chłopak tak bardzo chce walczyć, że ze słonecznego Hollywood decyduje się
przybyć do deszczowej Filadelfii, by tylko słynny Balboa mógł go trenować.
Nowością w serii jest zasadniczo jedynie backstory głównego bohatera. Nie jest
on (jak każdy mógłby przypuszczać) chłopcem z biednej dzielnicy, który musi
walczyć o przetrwanie, lecz (na skutek dziwnych rodzinnych koligacji) bogaczem
jeżdżącym jaguarem, walczącym dla własnej przyjemności i zabicia nudy. Dziwny
typ.
Głównym problemem „Creeda” jest
chyba sprawa braku bohaterów. Oprócz denerwującego Adonisa mamy tu tak naprawdę
tylko świetnego Stallone’a i równie denerwującą dziewczynę boksera. Cała reszta
jest tu tylko i wyłącznie po to, by w przerysowany sposób rzucać kłody pod nogi
głównego bohatera, albo krzyczeć „to ja wygram te walkę bo jestem lepszy!!!”. I
to niestety trochę uwiera… Ale rekompensuje to cudowny Sylvester, w roli
wyblakłej gwiazdy boksu, której już na niczym nie zależy, a swoim wewnętrznym
smutkiem i brakiem zainteresowania łapie mnie za serce i nie puszcza aż do
końca seansu. Gdyby każdy bohater filmu był jak Stallone, mielibyśmy
arcydzieło, ale niestety tak nie jest. Może jestem jedyny, ale strasznie
denerwował mnie Adonis. Postać była budowana tylko na jednym szablonie bogatego
dzieciaka, który obraża się, gdy trener nie pozwala mu walczyć, szpanuje drogim
autem i jest tak pewny siebie, że to auto właśnie stawia w zakładzie podczas walki
z jakimś super mistrzem juniorów. No kurde, można było dać mu troszkę więcej
charakteru. Troszkę więcej charakteru także można było dać jego dziewczynie,
która jest typową dziewczyną, troszkę jakby wyciętą z jakiejś reklamy. Śpiewa
(dlaczego moja pasja ma być mniej ważna niż twoja pasja?), zawsze stoi za swoim
chłopakiem (gdy ją okłamywał wydawała się bardzo nieprzejęta) i (co
najważniejsze w byciu typową dziewczyną boksera) obraża się, by potem wrócić i
znowu obrazić i znowu wrócić. To mój ulubiony typ kobiety.
Film rzecz jasna ma też wiele
więcej wad: fabuła dokładnie jak w każdym Rockym, niezapadająca w ucho i
niebudująca napięcia ścieżka dźwiękowa, nieciekawi przeciwnicy, wątki obyczajowe pisane na kolanie bez żadnej dramaturgii, czy trening
głównego bohatera (a to dlatego, że miałem wrażenie, że jego umiejętności przez
cały czas stały dokładnie na tym samym poziomie) ale to jeszcze można odpuścić.
Nie do odpuszczenia są jednak dwie rzeczy. Po pierwsze brak słynnego „Gonna Fly
Now” w soundtracku. No kurde, ja wiem, że robimy serię ZUPEŁNIE INNĄ od serii o
Rockym (a możemy się domyślać, ze to będzie seria chociażby po podtytule
„Narodziny legendy”), ale ta piosenka buduje klimat zawsze i jest nieodłącznym
elementem filmów ze Stallonem. Po drugie łapanie się bardzo prostych rozwiązań,
po które sięga się jedynie w celu wzbudzeniu dramaturgii i ciągłego
umoralniania. Co mam na myśli? Cóż, niepotrzebne wątki jak problemy Rocky’ego
(nie chcę spoilerować o jakie chodzi), czy progresywna utrata słuchu
dziewczyny-piosenkarki. Film by na tym
jedynie zyskał, serio!
Oczywiście nie znaczy to, że film
mi się nie podobał. Sekwencje walki, dla przykładu, były rewelacyjne. Zwłaszcza
pierwsza, kręcona na jednym długim ujęciu, co sprawiało, że wreszcie w jakiś
sposób utożsamiłem się z bohaterem i dostałem po mordzie jak i on. Niestety,
tego typu motywów w „Creedzie” było naprawdę niewiele i sam nie wiem już co
mnie tak chwyciło, bo w gruncie rzeczy bawiłem się na nim naprawdę dobrze. Mimo
wszystkich tych wyżej wymienionych błędów specjalnie się nie nudziłem i z
nieudawaną ekscytacją chłonąłem kolejne przygotowania głównego bohatera. Mogę
więc jedynie powiedzieć, że jestem nierzetelnym krytykiem, życie to walka, nie
chcę przegrać, żegnajcie, do następnego.
0 komentarze:
Prześlij komentarz