środa, 20 stycznia 2016

"Creed" reż. Ryan Coogler

Unknown


Nawet nie wyobrażacie sobie jak bardzo sceptycznie nastawiony do tego filmu byłem przed jego obejrzeniem. Po pierwsze dlatego, że filmy o Rockym znam bardzo dobrze i żadnego tak naprawdę nigdy nie polubiłem. Po drugie, bo jak mówi stare ludowe przysłowie: „W jednym roku dwa przyzwoite filmy o boskie nie powstaną”, a jeżeli „Southpaw” z Jakiem Gyllenhaalem nie można nazwać dobrym, to (przynajmniej ze względu na głównego aktora) powinno się nazwać przyzwoitym. A po trzecie nigdy nie sądziłem, że film o boksie może chwycić mnie za serce. Tak naprawdę poszedłem na niego tylko dlatego, że nalegał na to mój kolega. I wiecie co? Dobrze, że nalegał, bo „Creed” w gruncie rzeczy to całkiem przyjemna produkcja.

Dla niedoinformowanych – film jest swoistym odświeżeniem kultowej serii o Rockym, ale nieco inaczej, niż mogliśmy się tego spodziewać. Zamiast Balboy mamy bowiem Adonisa Creeda, syna słynnego boksera Apolla Creeda, z którym Rockemu było się kiedyś mierzyć. Chłopak tak bardzo chce walczyć, że ze słonecznego Hollywood decyduje się przybyć do deszczowej Filadelfii, by tylko słynny Balboa mógł go trenować. Nowością w serii jest zasadniczo jedynie backstory głównego bohatera. Nie jest on (jak każdy mógłby przypuszczać) chłopcem z biednej dzielnicy, który musi walczyć o przetrwanie, lecz (na skutek dziwnych rodzinnych koligacji) bogaczem jeżdżącym jaguarem, walczącym dla własnej przyjemności i zabicia nudy. Dziwny typ.

Głównym problemem „Creeda” jest chyba sprawa braku bohaterów. Oprócz denerwującego Adonisa mamy tu tak naprawdę tylko świetnego Stallone’a i równie denerwującą dziewczynę boksera. Cała reszta jest tu tylko i wyłącznie po to, by w przerysowany sposób rzucać kłody pod nogi głównego bohatera, albo krzyczeć „to ja wygram te walkę bo jestem lepszy!!!”. I to niestety trochę uwiera… Ale rekompensuje to cudowny Sylvester, w roli wyblakłej gwiazdy boksu, której już na niczym nie zależy, a swoim wewnętrznym smutkiem i brakiem zainteresowania łapie mnie za serce i nie puszcza aż do końca seansu. Gdyby każdy bohater filmu był jak Stallone, mielibyśmy arcydzieło, ale niestety tak nie jest. Może jestem jedyny, ale strasznie denerwował mnie Adonis. Postać była budowana tylko na jednym szablonie bogatego dzieciaka, który obraża się, gdy trener nie pozwala mu walczyć, szpanuje drogim autem i jest tak pewny siebie, że to auto właśnie stawia w zakładzie podczas walki z jakimś super mistrzem juniorów. No kurde, można było dać mu troszkę więcej charakteru. Troszkę więcej charakteru także można było dać jego dziewczynie, która jest typową dziewczyną, troszkę jakby wyciętą z jakiejś reklamy. Śpiewa (dlaczego moja pasja ma być mniej ważna niż twoja pasja?), zawsze stoi za swoim chłopakiem (gdy ją okłamywał wydawała się bardzo nieprzejęta) i (co najważniejsze w byciu typową dziewczyną boksera) obraża się, by potem wrócić i znowu obrazić i znowu wrócić. To mój ulubiony typ kobiety.

Film rzecz jasna ma też wiele więcej wad: fabuła dokładnie jak w każdym Rockym, niezapadająca w ucho i niebudująca napięcia ścieżka dźwiękowa, nieciekawi przeciwnicy, wątki obyczajowe pisane na kolanie bez żadnej dramaturgii, czy trening głównego bohatera (a to dlatego, że miałem wrażenie, że jego umiejętności przez cały czas stały dokładnie na tym samym poziomie) ale to jeszcze można odpuścić. Nie do odpuszczenia są jednak dwie rzeczy. Po pierwsze brak słynnego „Gonna Fly Now” w soundtracku. No kurde, ja wiem, że robimy serię ZUPEŁNIE INNĄ od serii o Rockym (a możemy się domyślać, ze to będzie seria chociażby po podtytule „Narodziny legendy”), ale ta piosenka buduje klimat zawsze i jest nieodłącznym elementem filmów ze Stallonem. Po drugie łapanie się bardzo prostych rozwiązań, po które sięga się jedynie w celu wzbudzeniu dramaturgii i ciągłego umoralniania. Co mam na myśli? Cóż, niepotrzebne wątki jak problemy Rocky’ego (nie chcę spoilerować o jakie chodzi), czy progresywna utrata słuchu dziewczyny-piosenkarki.  Film by na tym jedynie zyskał, serio!

Oczywiście nie znaczy to, że film mi się nie podobał. Sekwencje walki, dla przykładu, były rewelacyjne. Zwłaszcza pierwsza, kręcona na jednym długim ujęciu, co sprawiało, że wreszcie w jakiś sposób utożsamiłem się z bohaterem i dostałem po mordzie jak i on. Niestety, tego typu motywów w „Creedzie” było naprawdę niewiele i sam nie wiem już co mnie tak chwyciło, bo w gruncie rzeczy bawiłem się na nim naprawdę dobrze. Mimo wszystkich tych wyżej wymienionych błędów specjalnie się nie nudziłem i z nieudawaną ekscytacją chłonąłem kolejne przygotowania głównego bohatera. Mogę więc jedynie powiedzieć, że jestem nierzetelnym krytykiem, życie to walka, nie chcę przegrać, żegnajcie, do następnego.

Kim jestem? Dokąd zmierzam?

Unknown / Nocny Seans Filmowy

Młody astronauta w ciele kota. Miłośnik kina włoskiego i pasjonat zapałek. Czasem cykam zdjęcia analogiem.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Maciej Roch Satora. Obsługiwane przez usługę Blogger.