Gdy tylko usłyszałem, że Hooper
szykuje nowy film z Eddiem Redmaynem i Alicią Vikander w rolach głównych,
naprawdę się ucieszyłem. To trio tak naprawdę gwarantowało sukces filmu – Hooper, który nie mógł zwolnić po
fenomenalnych Nędznikach, Redmayne, któremu zależało by jego sława nie okazała
się krucha i chwilowa, no i Vikander, która od jakiegoś czasu już pokazuje nam,
jak bardzo fenomenalną aktorką jest. Idąc do kina liczyłem, że zobaczę co
najmniej dobry film (głównie dlatego, że jak dotąd żaden z Oskarowych faworytów
nie spodobał mi się specjalnie). Niestety, zawiodłem się. Ostatnio często
zawodzę się w kinie.
Może to po prostu kwestia za
dużych wymagań, jakie stawiałem „Dziewczynie z portretu”. Nie ukrywam –
historia transseksualnego malarza wydała mi się interesująca od samego
początku, a w zachwyt wpadałem za każdym razem, gdy widziałem fotosy z filmu –
Eddie tak pięknie wyglądał w charakteryzacji Lily. Niczym piękna pocztówka.
Cały ten film jest z resztą piękną pocztówką. Szkoda jedynie, że bez żadnej
szczególnej treści. Widać, że reżyser bardzo starał się by wszystko wyglądało
naprawdę ładnie. Problem w tym, że zatracił się w tym, zupełnie nie zwracając
uwagi na jakąkolwiek głębię tej historii i często wpadając w kicz.
Bo o czym tak naprawdę opowiada
„Dziewczyna z portretu”? To historia… no właśnie, czego? Czy jest to historia
miłości między Einarem a Gerdą? A może opowieść o tym, jak to trudne życie
mieli transseksualiści jeszcze sto lat temu? A może w ogóle obraz przeżyć
malarza, który próbuje dowiedzieć się jakiej płci tak właściwie jest? Niestety
po obejrzeniu filmu nie jestem w stanie tego ustalić. I dokładnie ten sam
problem miał tu Hooper, który desperacko stara się opowiedzieć trzy historie,
trzy różne wątki, w efekcie nie kończąc tak naprawdę żadnego. I bardzo szkoda,
bo gdyby chwycił się jednej, moglibyśmy mieć naprawdę dobry film. Kolejną
kwestią jest sama seksualność Einara. Po seansie byłem bardzo rozdrażniony z
tego powodu, a gdybym był osobą transseksualną, prawdopodobnie czułbym się
nawet obrażony. Do wytłumaczenia o co mi chodzi, muszę jednak przytoczyć
troszkę fabuły, więc ludzie obawiający się o spoilery proszeni są o przeniesie
się do kolejnego akapitu.
Einar wraz z Gerdą prowadzą w
miarę szczęśliwe życie. Myślę, że naprawdę mocno się kochają. I nagle, gdy
Einar zdaje sobie sprawę, że urodził się w złym ciele, że tak naprawdę jest
kobietą, zupełnie traci zainteresowanie Gerdą. Gdy Einar jest Lily, nie kocha
już Gerdy, jest obrażony na cały świat i mimo, że przecież jest to jego żona,
ugania się za innymi mężczyznami. Ale to nie koniec. Postać odgrywana przez Redmayna,
mimo rozdwojenia jaźni (bo nie potrafię tego inaczej nazwać) ma też wielkie
problemy z podjęciem decyzji. Bo tak, raz nasz bohater jest Einarem, żeby potem
przebrać się w Lily, a potem znowu wrócić do postaci Einara. Widząc te zmiany
poważnie zastanawiam się, czy jest to faktycznie film poruszający problematykę
LGBT. Bo jednak z tego co wiem osoby transseksualne nie zmieniają osobowości
ani upodobań po zmianie płci.
Jak widzicie, wszystkie właściwie
moje uwagi skierowane są w stronę scenariusza, który wydaje mi się po prostu
dziurawy, pusty i zwyczajnie nudny. Brak jakiejkolwiek dramaturgii, która nie
ograniczałaby się do jednej czy dwóch scen wymuszających łzy u widza. Brak głównego
bohatera, którego byłbym w stanie polubić, bo samolubny, nieliczący się z nikim
Einar na pewno kimś takim nie jest. Brak w końcu także i jakiejkolwiek akcji,
czegoś co nie ogranicza się do patrzenia jak Redmayne bawi się ręką i mruga.
Scenariusz jest tutaj troszkę jak prezent pod choinką w galerii handlowej – co
z tego, że ładnie opakowany w kolorowy papier, jeżeli pod spodem znajduje się
pusty szary karton?
Oczywiście nie zawinił jedynie
scenariusz – był też na przykład Eddie Redmayne. Nie sądziłem, że kiedykolwiek
powiem złe słowo na tego młodego i utalentowanego aktora, ale jednak. Rola Einara
jest zwyczajnie nijaka i męcząca, a rola Lily przeszarżowana. Widać, jak bardzo
chłopak starał się zagrać, by zdobyć drugiego z rzędu Oskara, problem w tym, że
zatracił się w marzeniach o statuetce, obdzierając tym samym swoją postać z
jakiejkolwiek autentyczności. A to nie koniec minusów dotyczących obsady. Cały
drugi plan leży; postacie są zarysowane grubą krechą i zupełnie nie zabiegają o
nasze zainteresowanie. O Henriku nie wiemy nic, gdzieś mimochodem w jednej wypowiedzi słyszymy, że jest homoseksualistą.
Postać przyjaciela z dzieciństwa została wprowadzona tylko po to, żeby
pocieszać smutną Alicię Vikander. A koleżanka naszej pary malarzy została
stworzona, by słuchać ”mądrych i życiowych” słów Einara i Gerdy. Nawet muzyka
od Desplata, którego tak bardzo kocham, wydaje się być nijaka. Podśmiewuję się,
że nijakością ścieżki dźwiękowej kompozytor chciał oddać charakter filmu. Taki
żart. Nieśmieszny, wiem.
Oczywiście nie jest tak, że film
jest absolutnie tragiczny. Podobały mi się zdjęcia, przynajmniej początkowo. I
oczywiście podobała mi się FENOMENALNA Alicia Vikander w roli Gerdy. Widać, jak
bardzo starała się ratować ten przegrany film, fantastycznie ukazywała
wewnętrzne rozdarcie bohaterki, które było swoją drogą jedynym dobrze
zrealizowanym dramatem w nowym dziele Hoopera. Naprawdę nie obraziłbym się, gdyby dostała Oskara, bo jest właściwie jedyną nadzieją dla tej historii na gali za miesiąc. Niestety, drugoplanowa aktorka,
choćby tak fantastyczna jak wspomniana Alicia nie jest w stanie
uratować tak nudnego i płytkiego filmu, jakim jest „Dziewczyna z portretu”.
Finałowa sekwencja nastawiona na wyciskanie łez (opis snu Einara i szal lecący
ku niebu) wycisnęła ze mnie co prawda łzy, ale były to łzy żenady i
rozczarowania Tomem Hooperem. Ach towarzysze, zapłaczcie proszę nad moim marnym
losem! Do zobaczenia.
0 komentarze:
Prześlij komentarz