Oskarowy sezon zaczął się na dobre, co oznacza (dla mnie i dla was mam nadzieję) jeszcze więcej czasu spędzonego na salach kinowych. Ah, zapach popcornu, miękkość foteli i ogólny gwar zachwytów zmieszany z gwarem niezadowoleń. Tym razem oba gwary były porównywalnie głośne. Dlaczego? Cóż, „Spotlight”.
Film opowiada nam historię śledztwa prowadzonego przez dziennikarzy gazety Boston Globe w roku 2001, odnoszącego się do spraw molestowań nieletnich przez księży. Dzielni dziennikarze z sekcji Spotlight, będącą zasadniczo swoistym biurem detektywistycznym, starają się zebrać wszelakie potrzebne materiały dowodowe i w jakiś sposób może nawet „uratować” miasto (Boston bowiem był i dalej jest niesamowicie katolickim miastem amerykańskim).
Film możemy na wstępie przyrównać do wcześniej recenzowanego przeze mnie „The Big Short” - oba dzieła bowiem łączy misja, dla jakiej zostały stworzone. Moim głównym problemem jest jednak fakt, że nie zostały one zrobione w podobny sposób. Nie zrozumcie mnie źle - absolutnie nie chciałbym mieć dwóch jednakowych filmów w oskarowym starciu, skądże. Po prostu odnoszę wrażenie, że reżyser nie mógł się zdecydować w jakim stylu historia powinna zostać opowiedziana. Z jednej strony można „Spotlight” odbierać jako film dokumentalny, który stara się w miarę rzetelnie opowiedzieć całą tę tragiczną historię. Niestety, zawiera on zbyt wiele środków, którymi posługuje się film fabularny. Co dla mnie osobiście jest troszkę rozczarowujące, bo wydaję mi się, że gdyby twórcy zdecydowali się pozbawić obraz zupełnie niepotrzebnych uwag na temat spraw wiary (WIARY podkreślam, nie kleru), wyszłoby mu to na dobre. O czym mówię? Cóż, w filmie występuje masa uwag i zgrań zupełnie zbędnych, jak chociażby scena, gdzie kilkoro ludzi zapytanych o wiarę odpowiada: „Kiedyś wierzyłem, ale po tym co zaszło już nie jestem w stanie”, albo scena, w której wnuczka podsuwa ultrakatolickiej babci gazetę z artykułem mówiącym o 1000 ofiar molestowań w Bostonie, a na babcinej twarzy widzimy wyraz bólu i niedowierzania. Jasne, rozumiem o co chodziło twórcom, mieli zamiar pokazać jak bardzo ta informacja wstrząsnęła mieszkańcami Bostonu, ale naprawdę nie uważam, że sceny te były scenami koniecznymi dla wydźwięku filmu. Szczerze mówiąc wydawały mi się mocno zbędne i włożone tam na siłę.
Z drugiej jednak strony nie jestem w stanie tegoż filmu uznać za bardzo dobry film fabularny - za mało dowiadujemy się o głównych bohaterach, nie wiemy o nich nic, poza tym, że pracują razem w gazecie. Po prostu jesteśmy wrzuceni w już rozpoczętą historię, w którą na początku trudno nam wejść i obserwujemy tych ludzi tak jakby z boku, jedynie jako dziennikarzy. Możliwe, że był to celowy zabieg reżysera, ale niesamowicie mnie denerwowało, że przez nierozwijanie wątków bazujących na relacjach bohaterów, do połowy filmu nie znałem imion poszczególnych dziennikarzy ze Spotlight.
Niemniej jednak mimo uwierających mnie wad, „Spotlight” oglądało mi się naprawdę nieźle. Po pewnym czasie, zamiast film o sprawie molestowań nieletnich przez kler, zacząłem traktować historię jako po prostu relację z pracy gazety. Wtedy już potrafiłem bardziej uwierzyć w tę opowieść i pozwoliłem porwać się historii. Właśnie „porwać się historii”, bo ten film zasadniczo stoi jedynie nią. I nie uważam tego za kolejny zarzut, bo mając tak mocny temat trudno było sprawić, żeby to nie ona była najmocniejszym punktem tegoż filmu. „Spotlight” powinno się traktować jako próbę zrelacjonowania nam wydarzeń z 2001 roku i wojnę gazety z kościołem, a niekoniecznie pełnoprawny film fabularny, bo na emocjach bohaterów film skupia się bardzo rzadko. I gdy dojdzie do nas, że to najlepsza droga do polubienia tego filmu - spędzimy miło i przyjemnie te 2,5 godziny w kinie.
Pod względem realizacyjnym twórcy dali sobie radę - mimo, że od 2001 roku nie dzieli nas wiele czasu, da się jednak wyczuć, że starano się dobrać wszystko, aby faktycznie pasowało (chociażby komputer, w którym by przybliżyć obraz należy kręcić gałkami). Widać także, że starano się, aby scenariusz był jak najbardziej rzetelny. Prace nad wszelkiego rodzaju szczegółami dotyczącymi osi fabularnej trwały ponoć rok, twórcy mieli dodatkowy mobilizator w postaci lęku przed pozwami z Watykanu. Dzięki temu mamy pewność, że cała opowieść, ze wszystkimi przerażającymi wręcz składnikami scenariusza, jest w stu procentach prawdziwa i niezakłamana. To się ceni.
Na całe szczęście mocnych elementów jest w nowym filmie Toma McCarthy’ego więcej, jak chociażby aktorstwo. Aktorstwo było tu naprawdę bardzo dobre, chociaż nie mogę tego odnieść do wszystkich. Na pewno najjaśniejszym punktem filmu jest Mark Ruffalo, który po raz kolejny udowadnia, że zasłużył na miejsce w hollywoodzkiej czołówce. Co prawda wiele możliwości do szarżowania nie miał (chociaż jedna czy dwie sceny zapadły w pamięć), ale całkiem rewelacyjnie wykreował postać dociekliwego dziennikarza. Niemniej dobrze postać ograł Michael Keaton, który rok temu wraz z „Birdmanem” wrócił do grania w dobrych filmach. Przez scenariusz, który miał w poważaniu przeszłość bohaterów wiele o nim nie wiemy, natomiast z tego co zostało dla niego napisane, Keaton wykreował naprawdę dobrą postać z krwi i kości, postać naczelnika gazety (tzn naczelnika sekcji Spotlight), w którego uwierzyłem. Gorzej miałem jednak z resztą obsady, chociażby z Rachel McAdams, od której oczekiwałem stworzenia kogoś więcej niż kobiety, która chodzi jedynie w tę i z powrotem. Ale to nie jedynie ona - cały drugi plan, wszyscy oprócz wcześniej wymienionych, są w filmie jedynie by przekazywać beznamiętnie informacje o dalszych losach śledztwa. I rozumiem, że to prawdopodobnie także był zabieg reżysera, ale to sprawia jedynie, że coraz mniej lubię ten film. Nie zrozumcie mnie źle - zaraz po filmie byłem bardzo zadowolony, ale im więcej myślałem o nim później, tym bardziej wydawał mi się niespójny i przesadzony. Ale nie przejmujcie się tym absolutnie. Mimo wszelkich wad Spotlight jest naprawdę fantastycznym obrazem pracy dziennikarzy, ciężkiej pracy dziennikarzy. Filmów, które z takim zapałem opowiadają o prowadzeniu śledztwa jest na rynku deficyt. I chociażby dlatego warto na „Spotlight” pójść.
0 komentarze:
Prześlij komentarz