„EJ MACIEK, TY STARY MALKONTENCIE, WEŹ TY OCEŃ W KOŃCU JAKIŚ FILM POZYTYWNIE, A NIE CAŁY CZAS NARZEKASZ” - te słowa pewnie cisną się na usta każdego z was, drodzy czytelnicy. Prawdopodobnie zwłaszcza w sezonie oskarowym, bo to właśnie teraz każdy twierdzi, że złotego ludzika powinien dostać inny film i mógłby zabić za jakąkolwiek krytykę dla swojego ukochanego filmu. I tak, nie będę ukrywał, że w kinie nie łatwo jest mnie zachwycić czy złapać za serce, a momenty większego zaangażowania dla historii i problemów bohaterów nie zdarzają mi się ostatnio często, ale hej. Udało się. Widziałem to wczoraj. Niezwykłe doświadczenie. Panie i panowie - „Carol”.
Zacznijmy może od tego, że na film czekałem dosyć długo - głównie przez Rooney Marę w obsadzie (już wyjaśniam - jeżeli chodzi o aktorów i aktorki, jest trójka, których niemiłosiernie uwielbiam - Rooney Mara, Anne Hathaway i Bill Murray. Nie wiem dlaczego akurat ta trójka, w każdym razie po prostu samo patrzenie na nich sprawia, że jest mi ciepło na serduszku). Sam punkt wyjściowy jest zresztą intrygujący - dostajemy tu historię homoseksualnego związku przykładnej matki rodziny z młodą sprzedawczynią ze sklepu z lalkami, w połowie lat 50-tych. Mimo tego jednak nie nastawiałem się specjalnie na film - jasne, chciałem, żeby był dobry i jasne, kupiłem te bilety na przedpremierę, ale jedyne czego oczekiwałem, to po prostu poprawny film obyczajowy. Jak bardzo byłem zaskoczony, gdy z seansu wychodziłem w stanie, w jakim dawno nie znalazłem się po obejrzeniu ”romansidła”.
”Romansidła”, bo film też z typowym romansem nie ma wiele wspólnego. Cała namiętna relacja między Marą a Blanchett jest wygrana na malutkich scenach, gdzie obie panie czasem ”przypadkowo” muskają się dłońmi czy prowadzą dwuznaczne dialogi. I to chyba w „Carol” jest najpiękniejsze - jego prostota w obrazowaniu miłości, ujęcie związku jako pewnego procesu, a nie pierwszego pocałunku po pięciu minutach filmu i krzyczeniu „JESTEŚMY RAZEM, SŁUCHAJCIE!!!”. Nie, jakiekolwiek przełamanie w relacji następuje tak naprawdę sporo za połową seansu, do tej pory czerpiemy ogromną przyjemność z ich kontaktu, którego sami nie jesteśmy w stanie zdefiniować, co więcej - obie bohaterki też nie są w stanie.
Właśnie, bohaterki, bo przecież bez nich nie kochałbym tak bardzo tego filmu - mowa tu rzecz jasna o Rooney Marze i Cate Blanchett. Patrząc na nie, nie jestem w stanie wyobrazić sobie lepszego castingu do tych ról. Z jednej strony mamy wyśmienitą jak zwykle Cate, grającą naprawdę fenomenalnie pociągłą i stonowaną kobietę, przykładną matkę, a jednocześnie rozdartą emocjonalnie lesbijkę, bo co tu dużo mówić, ciężar jej położenia przygniata nas wszystkich na sali. Z drugiej jednak jest Rooney Mara i… po tym filmie stwierdziłem, że nigdy w życiu nie widziałem tak uroczej kobiety. Naprawdę, może i aktorsko nie dorównywała starszej koleżance (co chyba jest też winą scenariusza, jej postać najzwyczajniej w świecie była nieco mniej tragiczna w tej historii), ale nadrabiała wszystko wdziękiem, zakochiwałem się w jej prozaicznych ruchach i gestach, zatracałem w głębi oczu… okej, zakończmy te miłosne zachwyty, bo pisałbym o niej do rana. W każdym świetnym rozwiązaniem byłyby dwa Oskary, marzę o jednym, a nie dostanę najprawdopodobniej żadnego. Oj, Akademio.
Niemniej dobry okazał się sam skrypt, na bazie którego aktorki zbudowały swoje postacie. Niepewna siebie i swoich uczuć Mara i doświadczona Blanchett zostały napisane naprawdę dobrze, nie ma tu co prawda wielu ostrych jak cięcie nożem wymian zdań, a całe piękno relacji jest budowane raczej na niedopowiedzeniach, ale w filmie jest masa fantastycznych scen. No i nie zapominajmy o świetnej fabularnej klamrze i drastycznej przemianie bohaterek, co tak dobrze widać w jednej z ostatnich scen w restauracji (zresztą scenie, która jest także pierwszą).
Nieco mniej zachwycił mnie drugi plan, ale po prostu biorę to jako wizję reżysera. Prawie wszystkie postacie mijane przez nasz duet są absolutnie nijakie i bezpłciowe, ale chyba zamysłem było stworzenie tła, który jest właśnie tłem służącym do mijania. Jakkolwiek to głupio brzmi, mam nadzieję, że rozumiecie, o co mi chodzi. Z tych wszystkich postaci wybija się co prawda Sarah Paulson, grająca ciotkę Abby, ale też nie jestem w stanie ocenić jej gry, bo postać na samym ekranie jest tylko przez kilka scen, mimo tego jak istotna jest dla samej Carol.
Ze spraw bardziej technicznych - byłem zachwycony scenografią. Piękne stroje z epoki czy wystawy sklepowe tak bardzo przeniosły mnie w tamten świat, że po seansie zapragnąłem kupić sobie to zabawne nakrycie głowy z pomponem, które Mara nosiła na okrągło czy też stary aparat, którym mógłbym robić tak cudne zdjęcia. Mam też dziwne wrażenie, (a widać to chyba najlepiej na napisach początkowych) że film był kręcony w jakiś inny sposób, może to kwestia ustawienia kamery, może samej kamery, a może po prostu filtrów, w każdym razie czułem się, jakbym faktycznie oglądał film z epoki, nieopowiadający o dawnych czasach, a po prostu w dawnych czasach nakręcony. Jak mówię, taka obserwacja, zwłaszcza na początku, dała mi niesamowicie wiele frajdy i pozytywnie nastawiła na film. Nie zapominajmy też o muzyce, oj tak, muzyka była fantastycznie napisana, sprawiała jedynie, że jeszcze bardziej rozpływałem się w każdym czerwono-zielonym kadrze, że jeszcze bardziej podobał mi się ten romans, że Mara była jeszcze bardziej urocza w czapce mikołaja.
I ja wiem, że „Carol” może się wielu nie podobać przez powolne tempo rozwoju bohaterek (bo nie ukrywajmy, w tym filmie, jak w „Zjawie”, za wiele się nie dzieje), albo przez temat, który sobie obiera, a nawet przez zbyt hollywoodzkie zakończenie i ja to całkiem szanuję. Niemniej jednak nie było w tym roku filmu, w którym zakochałbym się tak bardzo, jak w „Carol” właśnie. I nie było w tym roku filmu, w którym Rooney Mara wyglądała aż tak uroczo. I może właśnie dlatego warto jest biec go zobaczyć, jak już za miesiąc dostanie się do polskich kin.
P.S. Scena łóżkowa też jest całkiem okej.
0 komentarze:
Prześlij komentarz