Chciałem chwilkę ochłonąć, ale stwierdziłem, że z poczucia obowiązku muszę się przymusić. To, co zobaczyłem na ekranie, prawdopodobnie będzie śniło mi się jeszcze przez sporo czasu. A jak wiadomo, cenię was i nie chcę, żebyście cierpieli po nocach tak samo jak ja. Dlatego wrzucam tą recenzję dzień przed premierą i ostrzegam jednocześnie odradzając płacenia za bilet. Bo jest to prawdopodobnie najgorsza adaptacja komiksu z uniwersum DC Comics wszech czasów.
To niesamowite, że ktoś w ogóle dopuścił do produkcji tego dzieła. To bowiem zupełnie inny przykład złego filmu od „Fantastycznej Czwórki” i nie jestem w stanie porównać ze sobą tych dwóch produkcji w żaden sposób. F4 było słabym filmem na skutek problemów z realizacją, scenariusz był wielokrotnie zmieniany i przepisywany na ostatni gwizdek, żeby z pieniędzy wpakowanych przez Foxa w ogóle coś wyszło. Tu było inaczej. W „Batman v Superman” twórcy do dnia premiery byli pewni, że zrobili film pod każdym względem idealny - ambitny, aspirujący do czegoś więcej niż Marvel, a jednocześnie zrobiony na bogato, ze świetnymi efektami specjalnymi i ekscytującymi jak nic w świecie walkami. Nie udało im się to wcale, jak rozumiecie. Boli mnie jednak sprawa zupełnie inna. W materiałach promocyjnych, na zwiastunach czy plakatach film ten był reklamowany jako wielka epicka walka między dwoma ukochanymi bohaterami uniwersum. Gdyby przeanalizować wszystkie zwiastuny dotąd opublikowane można odnieść wrażenie, że film składa się głównie z sekwencji walki - to Batman tłucze Supermana, to Superman Batmana, ale świetna zabawa! Tymczasem jest zupełnie inaczej; walka między głównymi postaciami stanowi tu raptem 15 (słownie PIĘTNAŚCIE) minut filmu. Filmu przypomnijmy, który trwa 2,5 godziny. Co się dzieje w innych momentach „Świtu sprawiedliwości”? Nie mam bladego pojęcia, bo wydarzenia przedstawione na ekranie są tak chaotyczne i nieuzasadnione, a dodatkowo niesamowicie nieskładne, że nie wiem co chciał mi przez te sekwencje przekazać Zack Snyder. Wiem jednak, że już u świtu (rozumiecie żart?) nowo zaczęte uniwersum ponosi porażkę. I to tak sromotną, że prawdopodobnie z wielką dozą ostrożności pójdę na kolejne, zapowiedziane ze sporym wyprzedzeniem odsłony cyklu, jeżeli w ogóle to zrobię.
Nie mam nawet pojęcia od czego można by zacząć krytyczną analizę tego filmu. To rzecz fatalna w każdym procencie i nie jestem w stanie znaleźć tu żadnego elementu, który wypadłby co najmniej przyzwoicie. „Batman v Superman” jest bowiem niesamowicie głupim, tandetnym i śmiertelnie nudnym obrazem, który nie broni się na żadnej płaszczyźnie. Snyder prawdopodobnie starał się zrobić coś ambitniejszego niż inne filmy z gatunku superhero, jednak troszkę się przeliczył, w rezultacie czego dostajemy dziwaczną hybrydę kiczowatych scen metaforyczno-onirycznych (patrz scena otwarcia z unoszącym się Brucem i nietoperzami) z głupimi kliszami rodem z kina klasy B (patrz wszystkie sceny, w których Superman pojawia się znikąd ratując Amy Adams). Po pierwszej idiotycznej scenie, w której to pracownicy w wieżowcu należącym do Batmana pracują nawet w warunkach wielkiej zagłady miasta, wiedziałem, że nie będzie to specjalnie udany seans. Ale żeby aż tak przy tym idiotyczny?
A idąc dalej jest jeszcze gorzej. Scena, w której Batman i Superman stają się najlepszymi kumplami po tym, jak orientują się, że ich matki noszą to same imię jest już ikoniczna. Zresztą nie ona jedna - jest jeszcze przecież scena, w której Amy Adams wrzuca berło do zbiornika wodnego, żeby po 10-ciu minutach nurkować, żeby je wyjąć. Czemu to zrobiła? Albo scena, w której Superman decyduje się samodzielnie pokonać potwora, mimo że da się go zabić jedynie bronią, która jest szkodliwa JEDYNIE DLA NIEGO. Dlaczego tak zdecydował? No właśnie, cały film zdaje się składać z nielogicznych wyborów i niewyjaśnionych zachowań. Weźmy na przykład plan głównego villaina, Lexa Luthora. Chętnie poszedłbym na ten film drugi raz, byleby tylko zrozumieć, o co mu właściwie chodziło, ale internet w tym względzie zachodzi w głowę mniej więcej podobnie co ja, więc prawdopodobnie sobie daruję.
Problemem jest też fakt, że brak jakiegokolwiek uzasadnienia dla działań bohaterów nie dotyczy jedynie poszczególnych scen czy czynności, a całego charakteru postaci. Nikt nie ma pojęcia o co chodzi Luthorowi. Nikt nie ma pojęcia, dlaczego Superman nie lubi Batmana (bo jeżeli przyjmiemy argument o treści: „Ten Batman to działa bezprawnie i morduje ludzi”, to Superman jest niesamowitym hipokrytą). Mamy tylko niewielkie pojęcie o motywacjach Batmana, wiemy jednak dlaczego gardzi Supermanem i dlaczego chce go zabić, więc dlaczego rezygnujemy z jedynych uzasadnionych motywacji na korzyść przebaczenia sobie za pomocą jednego, rzuconego w przestrzeń imienia? Swoją drogą można się nawet całkiem pośmiać, gdy założy się, że Superman jest w tym filmie alegorią Jezusa (oczywiście cała teoria bierze w łeb, gdy zaczynamy się zastanawiać co symbolizuje Batman). Tak wiele jest tu bowiem scen tak dosłownych, które to sugerują (dla przykładu nazywanie Supermana fałszywym bogiem, lud, który go nienawidzi i pragnie jego śmierci czy, rzecz jasna, finał), że czasami zastanawiałem się, czy faktycznie nie o to chodziło twórcom, ale jeżeli tak, to ten film jest jeszcze bardziej idiotyczny niż myślałem na początku.
Aktorsko też nie jest niestety najlepiej. Dostajemy tu na pozór całkiem niezłych aktorów, więc nie mam pojęcia co stało za tak wielką kompromitacją. Najchętniej zrzuciłbym winę na scenariusz, bo może nie do Afflecka, ale do Cavilla moje serce zawsze bije mocno (przypominam, że dalej jest on moim typem do roli nowego Bonda). Tak więc… nie jest najlepiej no. Zacznimy od Afflecka, który dobrym aktorem jak wiemy specjalnie nie jest. Jego rola w tym filmie ogranicza się do bycia napakowanym tajemniczym typem, w związku z czym oglądamy te 2,5 godziny wielkiej krowy, która w stalowej zbroi jest jeszcze większa, i zastanawiamy się o co właściwie chodzi, dlaczego Batman nie jest takim fajnym Batmanem jak zawsze, a jedynie jakimś cieniasem w czarnym kostiumie (bo niestety, tak jak przewidywałem, Batman to znacznie bardziej frajerska postać niż Superman, więc cała jego siła to tak naprawdę rozmaite bronie, którymi próbuje coś komuś zrobić). Nie lepiej jest niestety z Cavillem, który jedyne co tu gra, to mina poważno-smutego Supermana. Tak więc patrzymy jak napompowany tak, że ledwo jest w stanie usiąść, chodzi z miejsca na miejsce z tą swoją jedną miną, od czasu do czasu (Z TĄ SAMĄ MINĄ) ratując jakąś przypadkową Amy Adams. Przypadkową, bo grana przez nią postać nie różni się niczym od postaci z worka podpisanego „DZIEWCZYNY SUPERBOHATERÓW”. Jest tak samo denerwująca, tak samo nie myśli i tak samo mili się do swojego faceta ilekroć ten postanawia wybrać ratowanie jej zamiast ratowania Ziemi. Najmniej zawiedziony jestem chyba Lexem Luthorem, w którego wcielił się Jesse Eisenberg, choć także nie odpowiadał mi on do końca. Był to bowiem jedynie Jesse, ten sam Jesse, co w każdym innym filmie, bo to aktor przecież, który przez całe życie gra dokładnie tę samą rolę (i ja tę rolę zwykle lubię, bo w mniejszej intensywności jest mocno Allenowska). Starał się tu jednak nieco eksperymentować, łącząc swoje bycie Jessem z szaloną osobowością chociażby Ledgerowskiego Jokera. I to jest zarzut od fanów pierwowzoru; Eisenbergowy Luthor wcale nie przypomina Luthora z kart komiksu, co mnie osobiście nie denerwuje aż tak bardzo, aczkolwiek rozumiem narzekania. O grze Gal Gadot nawet nie zamierzam się wypowiadać, bo czuję się oszukany przez twórców ponownie. Na wszelkich plakatach Wonder Woman stoi tuż obok Batmana i Supermana sugerując, że będzie integralną częścią opowiadanej tam historii. W praktyce jednak pojawia się jedynie na 15 minut finałowej walki, nie robiąc w niej zresztą nic specjalnego - z nią czy bez niej dwójka herosów poradziłaby sobie w tym samym stopniu, więc nie rozumiem decyzji o ujawnianiu jej już w tej części serii. Mogli przecież zaczekać aż do „Ligi Sprawiedliwości” ujawniając ją wraz z Aquamanem czy Flashem.
Biorąc pod lupę film od strony technicznej również nie jest ciekawie - tak drogie i chwalone efekty specjalne nie znalazły za bardzo zastosowania tam, gdzie trzeba. Fajnie, że masa pieniędzy poszła na realistyczne niszczenie miasta w początkowej sekwencji, szkoda jedynie, że scena ta nie wpływa w żadnym stopniu na dalszy rozwój fabuły, więc jest przez publikę odbierana jako coś w stylu „Aha, fajnie że macie takie super efekty, popisujcie się dalej”. Sceny rozrób wyczerpały prawdopodobnie znaczą część tego sporego budżetu sprawiając, że postać Doomsdaya wygląda jak połączenie Shreka z przypadkowym potworem ze Śródziemia Jacksona (to bardzo kuriozalne, że ostatnio wszystkie postacie z członem ”Doom” w nazwie są tworzone za pomocą CGI w tak fatalny sposób). I jak ja mam uwierzyć w takiego potworka? Zdjęcia są oczywistym pójściem na łatwiznę - na kadry miasta nocą nałożyli po prostu filtr o nazwie DEPRESJA.JPG, żeby tylko podkreślić, jak bardzo ich widowiskowy film jest poważny. Przykre jest też, że Hans Zimmer zrobił tak złą muzykę do filmu - w scenach z Batmanem ona jeszcze działa, podkreślając klimat i tajemniczość, ale w większości przypadków jest po prostu źle wklejona do poszczególnych scen, a może nawet źle dobrana. Najbardziej boli to prawdopodobnie w scenie, w której Superman stoi z Amy Adams na balkonie i planuje odlecieć. Smutna dramatyczna muzyka wchodzi dopiero w połowie tej sceny, zupełnie z czapy, wyrywając mnie z zalążków klimatu, który wytworzyła sama sekwencja. No niesamowite, tak zepsuć.
Nie chcę się już rozwodzić na temat tego, jak fatalnie „Świt Sprawiedliwości” został napisany (jeden jedyny żart na cały film był bardziej sztywny niż bicepsy Supermana). Mam nadzieję jak najszybciej zapomnieć o tym, co ujrzałem w kinie kilka dni temu. Trzymam jedynie kciuki, żeby po fatalnym świcie nie nastał szybko zmierzch, taki w klimatach pani Meyer. Mówiąc całkiem serio, oglądając sad Afflecka przed seansem było mi aż przykro, że tak wiele osób poniosło porażkę franczyzy, na którą liczyłem. Teraz jestem zwyczajnie zażenowany ich zachowaniem i próbami bronienia filmu w tak infantylny sposób, jaki to robią. Ludzkość aż taka głupia nie jest, by nazwać białe czarnym. I (mam nadzieję) by nazwać „Batman v Superman” dobrym filmem.
0 komentarze:
Prześlij komentarz