niedziela, 5 czerwca 2016

Czy aby na pewno #WSZYSTKOGRA? - recenzja filmu Agnieszki Glińskiej

Unknown

Zaraz po zakończeniu festiwalu Off Camera w Krakowie postanowiłem, że zbyt wiele widziałem w ostatnim czasie ambitnego kina. Że mam ochotę, że prawdopodobnie będę odczuwał przyjemność, jeśli z premedytacją pójdę na coś złego. Przejrzałem szybko repertuar pobliskiego multipleksu, a ponieważ wcześniej już odhaczyłem „Młodego Mesjasza” (który z plakatów kłamie, że powinien go zobaczyć każdy wierzący, bo moim skromnym zdaniem powinien zobaczyć go każdy ze sporym dystansem do swojej wiary - tyle idiotyzmu dawno nie widziałem w filmie nawiązującym do religijności, a przecież jestem po takich perełkach jak „Bóg nie umarł”) na liście pozostało jedynie #WSZYSTKOGRA - polski musical z doborową obsadą, który wykorzystuje stare (ale też i te nowsze) narodowe przeboje podczas rozwoju fabuły. Pomyślałem „okej, pośmieję się chwilę, bo pewnie dobrze nie wyjdzie”. Nie spodziewałem się jednak, że polska komercja może być aż tak potworna.

Trochę boli mnie fakt, że pieniądze polskich podatników PISF przeznacza na tego typu filmy - Polska naprawdę jest w stanie tworzyć dobre kino, więc takie #WSZYSTKOGRA, które jest w rzeczywistości prościutką historyjką, w którą ktoś wplótł znane piosenki żeby ludzie się cieszyli, wcale ich nie potrzebuje. Trudno mi nawet powiedzieć o czym jest nowy film pani Glińskiej. No bo mamy tu trzy kobiety w jakimś domu, który niby nie należy do nich, ale mieszkają w nim i bardzo oburzone są, że ktoś zamierza je stamtąd eksmitować. Są nimi kolejno: Eliza Rycembel, która jest taką bardzo antysystemową dziewuchą że aż maluje grafiti na murach i z jednej strony ma jechać na jakieś ważne stypendium za granicę, a z drugiej nie jest pewna czy to zrobić. Dalej Kinga Preis, która po całkiem udanym występie w „Córkach Dancingu” najwyraźniej stwierdziła, że musical jest jej konikiem. I fajnie, tylko nie jestem pewien co ona tu robi, bo z plakatów wynika, że to jedna z głównych bohaterek, kiedy Kinga zwyczajnie łazi z miejsca na miejsce, pojawia się w jakichś losowych momentach filmu i krzyczy „Umyjcie te naczynia szarlatany jedne!”. Poza tym wchodzi w najdziwniejszy romans w historii polskiego kina, ale o tym za moment. No i jest babcia, Stanisława Celińska, która z całego tego towarzystwa wychodzi chyba najbardziej prawdziwie, jesteśmy w stanie uwierzyć w jej problemy i przywiązanie do domu, którego nie chce oddać. Co z tego jednak, jeśli reżyserka woli skupić się na tym jaka śmieszna z niej babcia i wrzucać ją w super zabawnych scenkach. Na całe szczęście w środku filmu znajduje się jeden utwór ze wspomnieniami z młodości Celińskiej, co bardzo doceniam, bo scena jest naprawdę udana. 

Myślę, że głównym problemem tego filmu jest obrana musicalowa konwencja. Zupełnie nie jestem w stanie zrozumieć tego posunięcia twórców, bo utwory muzyczne, już pomijając fakt że nie najlepiej zaśpiewane, zupełnie nie pasują do fabuły. Pojawia się dla przykładu scena, w której główna bohaterka wieziona radiowozem śpiewa „ale w koło jest wesoło” na dwa głosy wraz z piłkarzem, który dopiero co odbył nieprzyjemną rozmowę z trenerem. Oprócz tego są okropnie zainscenizowane, zatrudniono tu tancerzy, którzy w tle do śpiewających bohaterów machają rękami i nogami na wszystkie strony bez opamiętania, zupełnie nierytmicznie. Zresztą pal licho rytm, ten taniec jako element tła jest zupełnie zbędny - nie oddaje emocji, ani nie wpływa w żaden sposób na klimat filmu. Nie lepiej jest jednak wcale z animowanymi sekwencjami, które pojawiają się podczas „Metamorfoz” - na ekranie oglądamy cały czas topornie zaanimowane graffiti chodzące po mieście. I tyle. Nie jestem w stanie w ogóle zrozumieć.

Kolejną przywarą są rzecz jasna bohaterowie, bo wcześniej wymienieni nie są w filmie jedyni. Zasadniczo można by wyciąć wszystkie męskie postaci, a film wcale nie straciłby wiele. Bo tak, każda z kobiet (a jakże!) ma swojego mężczyznę. Rycembel towarzyszy jakiś chłopak, który jedyne co robi to denerwuje widza mówiąc głównej bohaterce co jakiś czas: „ale ty jesteś świetna”. Za babcią chodzi wszędzie podchmielony pan Tadzio, który śpi, je i naprawia dach. Jest jeszcze Antoni Pawlicki, który w filmie pojawia się w przypadkowych miejscach i patrzy na wszystkich lodowatym wzrokiem. Ah, i jeszcze Paweł Wawrzecki, aktor ze sporym potencjałem komediowym, znanym przede wszystkim z serialu „Daleko od noszy”, który w filmie ma tylko jedną linijkę: „Dzień dobry”. Serio, zatrudniono tu komika, aktora całkiem zabawnego, żeby przewijał się od czasu do czasu siedząc na ławce w parku i raz powiedział „Dzień dobry”.

Dużo ciekawiej jest jednak z piłkarzem-chłopakiem Kingi Preis, czyli Sebastianem Fabijańskim. Pozwólcie, że zrecenzuję wam rozwój ich romansu. Pierwsza wspólna dla nich scena to impreza charytatywna, na której Kinga Preis mówi do niego: „myślisz że jesteś super?” a Sebastian Fabijański odpowiada: „Znam takie jak ty wiecznie niezadowolone z niczego kobiety”. Druga wspólna scena rozgrywa się w domu rodzinnym kobiet - porwany piłkarz schodzi po schodach, wychodzi z mieszkania i wita się z Kingą obcinającą żywopłot, po czym odchodzi. I wtem następuje trzecia scena, w której śpiewająca piosenkę Kinga idzie przez miasto i śpiewający piosenkę Sebastian też idzie przez miasto, aż spotykają się i zaczynają się całować. Przyrzekam, przedstawiłem w tej chwili rzetelną relację rozwoju miłości. Ja nie mam pojęcia kto na to wpadł, ale jak na podstawie trzech scen po 10 sekund jest się w stanie zbudować jakąkolwiek relacje między głównymi postaciami.

Dla ukazania tym z was, którzy nie widzieli tego filmu i nadal nie wierzą mi w jego infantylność, przytoczę teraz losową sekwencję ze środka filmu. Córka jest tak bardzo nonkonformistyczna, że po raz kolejny maluje rysunki na murach. Zauważa to piłkarz, który chyba dzwoni po policję (możemy się tylko domyślać, bo widzimy go trzymającego telefon przy uchu na balkonie swojego mieszkania) i ta policja przyjeżdża zabierając dziewczyny. Te wychodzą z więzienia i porywają pijanego w trupa piłkarza w ramach kary (?) za to, że zadzwonił. Potem zostawiają go w domu i dzwonią, żeby zażądać okupu, co wychodzi im tak beznadziejnie, że osoba, do której dzwonią, każe im nie robić sobie żartów. W tym momencie piłkarz wychodzi z domu, w którym był więziony i gdzieś sobie idzie. Do dziewczyn pod budką telefoniczną przychodzi Antoni Pawlicki, którego żadna z nich nie widziała nigdy wcześniej i mówi im, że ich więzień uciekł. Kurtyna. 


Wszystkie wspomniane wyżej mankamenty, a dodatkowo nieciekawie zaaranżowane piosenki, najdziwniejsza retrospektywa jaką dane mi było zobaczyć, w której dziadek Pawlickiego i prababka Rycembel grają razem w pokera (reżyser stwierdził, że widz jest idiotą, więc za te role odpowiadają właśnie Pawlicki i Rycembel) czy finał tak głupi i tak bardzo nietłumaczący niczego, tak bardzo niedający rozstrzygnięcia w tym co stało się wcześniej, ten finał, który sprawia, że w zasadzie wszystko co zdarzyło się przedtem jest zupełnie nieistotne. To wszystko powoduje że żałuję, że poszedłem na ten film i nie wyszedłem wcześniej, bo mogłem zrobić w tym czasie znacznie więcej ciekawych spraw jak oglądanie ślimaków przechodzących z jednej strony ulicy na drugą, czy coś. Ja naprawdę wspieram eksperymentowanie w polskim kinie i naprawdę popieram tworzenie polskich musicali. Tylko niech to będą musicale z pomysłem, jak chociażby „Córki Dancingu” Smoczyńskiej, a nie druga „Planeta Singli” z pretekstową fabułką i znanymi wcześniej utworami wrzuconymi w absolutnie losowe miejsca. 

Kim jestem? Dokąd zmierzam?

Unknown / Nocny Seans Filmowy

Młody astronauta w ciele kota. Miłośnik kina włoskiego i pasjonat zapałek. Czasem cykam zdjęcia analogiem.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Maciej Roch Satora. Obsługiwane przez usługę Blogger.