Wśród tegorocznych nominacji do Oscarów znalazł się film, na który nikt nie zwrócił większej uwagi, nawet przy selekcji, to znaczy 20th Century Women – które teoretycznie szanse miały na nagrodę za najlepszy scenariusz oryginalny. Jakkolwiek zwycięzcy w tej kategorii, Manchester by the Sea, nie można odmówić niczego, to i najnowsze dzieło Mike’a Millsa zasłużyło na uznanie – nie tylko za świetnie napisane relacje między bohaterami, ale i za dotknięcie tematu, którego kino nie porusza za często, mimo że samo wiele mu zawdzięcza, a mianowicie rewolucji seksualnej, której wpływ na społeczeństwo obserwujemy, śledząc losy bohaterów z trzech różnych pokoleń.
Warto
jednak zacząć od tego właśnie słowa – pokolenie – które okazuje się swego
rodzaju kluczem do odczytywania 20th
Century Women. Mamy rok 1979, Dorothea jest samotną matką dorastającego
Jamiego. Jak to zwykle bywa, nie jest pewna, czy czyni to właściwie. Rozumie
też, że to okres, w którym nie ona będzie chłopcu najbliższa, wpada więc na
pomysł znacznie mniej zwykły – postanawia poprosić o pomoc w wychowaniu syna
swoją lokatorkę, Abbie, oraz przyjaciółkę i rówieśniczkę syna, Julie.
Brzmi
to wszystko jak fabuła kolejnej komedyjki familijnej, ale patrzenie z tej
perspektywy to fatalny błąd. Film faktycznie opiera się poniekąd na schematach
z tego gatunku pochodzących, ale pod warstwą humoru, jak zresztą
inteligentnego, kryje się o wiele więcej. Mills prezentuje widzowi głęboki
dramat, w którym najstaranniej ukrywane uczucia ujawniają się pod pozornie
niewinnymi żartami językowymi i to do nas właśnie należy właściwe ich
odczytanie – sami bohaterowie rzadko wyrażają je bezpośrednio. W ogóle
równowaga między oboma wspomnianymi gatunkami jest utrzymywana w perfekcyjny
sposób. Dowcipy (same w sobie śmieszne) niejednokrotnie boleśnie ranią, by znów
po chwili powrócić w bardziej emocjonalnej sytuacji i rozładować napięcie – to
z kolei sugeruje jednak pewne lekceważenie ze strony postaci, która ten humor
wprowadza. Zaskakujące jest też, co może okazać się żartem – prawda jest taka,
że wszystko. W poważnej rozmowie na przykład szczera odpowiedź, ale zupełnie
niszcząca nadzieje pytającego. Granica między komedią i dramatem praktycznie
się zaciera, a widzowi przedstawiona zostaje harmonijna mieszanka – życie. 20th Century Women przypominają pod tym
względem liczne filmy Woody’ego Allena. Niczym w Blue Jasmine spod poczucia humoru wyzierają gorycz i niespełnienie,
a niepewność i zmienność relacji międzyludzkich prezentowanych z perspektywy dopiero
wkraczającego w świat dojrzałych związków Jamiego przywodzi na myśl niedawne Café
Society.
Inaczej
jednak niż u starszego reżysera, w dziele Millsa wątki romantyczne co najwyżej
przewijają się w tle. Twórcy, stawiając na miłość platoniczną, podjęli właściwą
decyzję. Pozwala to na skupienie się na tym, co każda z kobiet daje
piętnastolatkowi – Abbie wiedzę, Dorothea rodzicielską troskę, a Julie
przyjaźń. Dziedziny te pozornie ze sobą nie kolidują, okazuje się jednak, że
różnice w poglądach i wieku bohaterek także mają swój wpływ. Związek zresztą
między tymi dwiema cechami zostaje wyraźnie podkreślony i uwidacznia się
szczególnie w scenie wspólnego posiłku. Kobiety bowiem nie umieją zgodzić się w
kwestii, o czym można, a o czym nie należy mówić. Julie, której właściwie całe
życie zawarło się w okresie rewolucji seksualnej pragnie wręcz szokować, Abbie,
zainteresowana tym zjawiskiem i dobrze zorientowana, nie zna tematów tabu, a
przeciwwagę stanowi dla nich Dorothea, jako wychowana w czasach wielkiego
kryzysu, która wie, że wiele rzeczy można zachować dla siebie, a i o uczuciach
nie należy mówić zbyt otwarcie. Ta różnica zdań doskonale zresztą ilustruje to,
co twórcy 20th Century Women chcieli
przedstawić – ewolucję społeczeństwa, której tak naprawdę nie ma potrzeby
oceniać. Każda z bohaterek ma swoje motywy, każdą można zrozumieć i szanować. Jedyna
konkluzja, którą można w tej sytuacji wyciągnąć jest prosta – międzypokoleniowe
porozumienie nie w każdej sytuacji jest możliwe i z niego też wynika niejaka
płynność relacji. Raz wydaje się, że Jamie i jego matka mają doskonały kontakt,
potem jednak okazuje się, że przeciwnie, nie są w stanie się porozumieć. Jamie,
co dość przewrotne ze strony reżysera, tłumaczy tę niemożliwość właśnie tym, że
Dorothea pochodzi z czasów wielkiego kryzysu – chociaż to tylko
usprawiedliwienie braku starań, przed jakim się nas w ten sposób przestrzega.
Zaprezentowanie
trzech pokoleń w sposób, w jaki robi to Mills, zbliża film do dokumentu – nie
tylko bowiem mamy do czynienia z niejednokrotnie boleśnie realną sytuacją
życiową, ale i zastosowana zostaje swoista stylizacja. Opowiadające dalsze losy
bohaterów głosy z offu, plansze z datami urodzenia czy wplecione w fabułę archiwalne
zdjęcia – to wszystko dodaje filmowi autentyzmu, acz autentyzm to trochę
bajkowy – postaci wspominają nawet o swojej śmierci. 20th Century Women pozostawia widza w oszołomieniu. Po opowieści o
trzech matkach (chrzestnych) spodziewalibyśmy się (lub chcielibyśmy się
spodziewać) disneyowskiego happy-endu. I choć zakończenie okazuje się raczej
pozytywne, może wywoływać smutek – za bardzo przypomina o rzeczywistości.
20th Century Women różnią się od innych
filmów o dorastaniu, choć może nie jest to ani różnica zbyt oczywista, ani zbyt
wielka. Prezentują pełen sprzeczności okres dojrzewania przez sprzeczności
właśnie, mieszając dramat z komedią, kontrastując pokolenia i wplatając baśń w
dokument. Mimo wszystko jednak wczesna młodość zawsze okazuje się podobna – z
tymi samymi rzeczami trzeba radzić sobie po raz pierwszy w każdej epoce,
spotykają nas podobne rozczarowania i radości. Na sam film warto jednak zwrócić
szczególną uwagę, bowiem poza głównym wątkiem, wybitnie zresztą absorbującym,
dostajemy od reżysera wspaniały portret końca lat siedemdziesiątych, z ich
nadziejami, społecznymi zmianami i lękami. Zostają nam przedstawione nie tylko
fascynujące związki silnych (choć nieco schematycznie napisanych) postaci
kobiecych, ale i obezwładniający brak widoków na przyszłość dla każdego, kto
zdecyduje się pozostać w małym miasteczku. Poruszane wątki, jeden szczególnie,
zyskują nowy kontekst także w realiach polskich – rewolucja obyczajowa (nie
używajmy słowa na „s”) nie jest czymś, co nasze społeczeństwo zdążyło
przepracować.