Tegorocznym zdobywcą Srebrnego Lwa za reżyserię w Berlinie interesowałem się już od jakiegoś czasu. Z wielu powodów, poza wcześniej wspomnianym lwem, film może się także szczycić zdobyciem prestiżowej Goyi, a na pozycji producenta zasiada chyba najznakomitszy hiszpański reżyser, Pedro Almodovar. Nie zawiódł mnie, w żadnym aspekcie.
„El Clan” traktuje o pewnej rodzinie mafijnej w Argentynie. Akcja filmu przypada na okres reformacji, wątki polityczne, mówiące o ciągłej zmianie władzy z demokratycznej na totalitarną są tu bardzo wyraźnie zaznaczone. Główny bohater, boss mafii Puccio to podstarzały już bezwzględny porywacz, który, jak utrzymuje przez cały film, najbardziej troszczy się o własną rodzinę. Skojarzenia z „Ojcem Chrzestnym” są tu jak najbardziej na miejscu; rzeczywiście klan Puccio, podobnie jak Corleone, specjalizuje się w morderstwach, ale także licznych porwaniach, na których to głównie rodzina się bogaci. Przedstawione są w tak niesamowity sposób, że aż trudno się nadziwić. Ale o tym za moment.
Na czele klanu stoi papa Arquimedes - człowiek, który dla społeczności miasta jest przede wszystkim poczciwym staruszkiem, od czasu do czasu zasuwającym z miotłą przed swoim sklepem z akcesoriami sportowymi. To jednak tylko pozory; w gruncie rzeczy bowiem to ucieleśnienie bezwzględnego mordercy i człowieka, który wszystkich trzyma w ryzach, ze swoją rodziną na czele. Z wojskowym zacięciem ojca kontrastuje najstarszy syn familii, Alejandro, który jawi się nam jako karny i zawsze posłuszny romantyk. Nie interesują go ojcowskie interesy, marzy bowiem, aby zostać znanym sportowcem, do czego zresztą ma wszelkie predyspozycje, bo w swoim małym mieście odnosi już spore sukcesy. Pewnego dnia jednak poznaje dziewczynę, dla której chce porzucić rodzinne zajęcie i uwolnić się od zmory mafii. Na tej właśnie linii, ojciec - syn, będą się rozgrywały wydarzenia, stanowiące główną oś filmu - psychologiczną rozgrywkę między nimi.
„El Clan” jest obrazem prawdziwej historii, która w Argentynie odbyła się w latach 80-tych. Reżyser w fantastyczny sposób przenosi nas do Ameryki Łacińskiej w okres reformacji. Okres, w którym rodzina klasy średniej ”dorabiała” sobie porywając i mordując co istotniejsze jednostki miastowej społeczności. I to całkiem niesamowitej rodziny - cały drugi plan bowiem, w myśl zasady „ja nic nie wiem”, zajmował się własnymi sprawami dobrze się bawiąc, czy leżąc przed telewizorem, gdy z piwnicy dochodziły krzyki torturowanych. Iście niesamowite sceny. Główny bohater czuje się tu niesamowicie bezkarny, mając wtyki w najwyższych sferach państwowych dobrze wie, że może sobie pozwolić na wszystko. Reżyser nie serwuje nam jednak pełnej dosłowności makabry na ekranie - nie, Pablo Trapero sprawnie łączy tragiczny realizm sytuacji z pewną dozą ironii i lekkości, wpasowując dla przykładu radosne utwory takich klasyków jak The Kinks, w sceny masakry czy porwań. Mamy więc tu także masę scen sytuacyjnego humoru, na których śmiejemy się jednak nerwowo, wiedząc dobrze, że nie jest to w żaden sposób moralnie właściwe.
Na pozytywny odbiór filmu wpływa jednak zdecydowanie więcej - jest to przede wszystkim wybitna wręcz kreacja Guilerma Francelli. Człowiek ten wchodzi całkowicie w rolę szefa mafii, który mimo szczytnych ideałów, w gruncie rzeczy okazuje się myśleć jedynie o swoich interesach. Duże brawa należą się także odtwórcy roli jego syna, młodego Petera Lanzaniego, który fantastycznie pokazał nam na ekranie swoje wewnętrzne rozdarcie między rodziną a ukochaną. Ale na tym nie koniec - wartkie dialogi, niepretekstowa fabuła czy klimatyczne kadry są kolejnymi powodami, dla których na pewno warto „El Clan” zobaczyć.
Trapero obrazuje nam jednak znacznie więcej, niż jedynie nieetyczne praktyki rodziny Puccio. Film próbuje tutaj rozliczyć Amerykę Łacińską lat 80-tych z okresu bezkarności i ulicznej anarchii. Kreuje rzeczywistość, w której pistoletem dało się załatwić wszystko i, jeśli miałeś znajomości, było to traktowane jako całkowicie normalne. Obrazuje to naprawdę wiele scen, jak chociażby te, w których Arquimedes denerwuje się na syna, że nie pomógł mu tego dnia w ”interesach”, co ma chyba oczywistą wymowę. Rzeczywistość wykreowana przez Trapero wydaje się niesamowicie odrealniona i abstrakcyjna dla współczesnego człowieka. I jest to chyba dobrym znakiem na przyszłość.
0 komentarze:
Prześlij komentarz